poniedziałek, 10 grudnia 2012

Przysięgam Wam, że płynie czas...

Był biwak. Trochę taki, jak każdy inny, ale nie do końca. Pierwszy, który przygotowywali zastępowi. No dobrze, większość papierologii spadła na mnie i tak, ale programu tyle co nic (robiłam w sumie 2 zajęcia, w tym jedno przypadkiem, a do obu właściwie nie musiałam niczego przygotowywać). Adam w ogóle robił tylko obiad.
Cały nasz biwak był japoński. W piątkowy wieczór najpierw szyliśmy sobie kimona, potem oglądaliśmy anime. Poszliśmy spać dość późno. W kadrówce było nas sześcioro, ale kadrówka jest pokojem podzielonym na dwa pokoje - jeden dwuosobowy, który był u nas "komendą", to znaczy, że spaliśmy tam z Adamem i trzymaliśmy tam rzeczy, o których mieli nie wiedzieć - np. chusty HS; w drugim pokoju, a właściwie pierwszym od wejścia jest 6 miejsc do spania i tam spała nasza młoda kadra, sztuk 3 i Andrzej. No i w piątkową noc przyszedł moment na nocne rozmowy o wszystkim. I tu okazało się, że nas podział na dwa pokoje jest całkiem słuszny. My z Adamem mogliśmy sobie pogadać o wszystkim i jednocześnie trochę posłuchać, o czym mówią za ścianą (nie trzeba było podsłuchiwać, żeby słyszeć - hufiec ma ściany prawie z tektury). Wniosek taki - dobrze, że śpimy osobno, bo gdybyśmy byli w jednym pokoju to ani oni, ani my nie moglibyśmy sobie spokojnie porozmawiać, a tym czasem oni rozmawiali o biwaku, trochę podsumowali i pomyśleli o jutrze. Bez nas, więc nie musieli się za bardzo spinać. Nie żebyśmy ich potępiali za to co mówią, ale jednak inaczej się rozmawia w swoim gronie niż przy kadrze. I słychać było, że nawet całkiem się zgrywają.
W sobotę zajęcia z origami (które prowadziłam - co tu do przygotowywania?), potem z języka japońskiego, obiad jedzony pałeczkami, potem kilka sportów japońskich i przedstawienia z japońskich bajek. Po obiedzie właściwie prawie mnie tam nie było. Położyłam się na chwilę i pomyślałam - ja leżę, a biwak "sam" się prowadzi. Potem jak powiedziałam to Adamowi słusznie zauważył, że będzie tak coraz bardziej...
Przy okazji kolacji zaśpiewaliśmy Jarkowi sto lat, przynieśliśmy ciacho i tęczową galaretkę. Pogadaliśmy, zjedliśmy, przyszedł czas na grę. Jakoś po grze przez chwilę rozmawiałam z Andrzejem i Sokiem (akurat siedzieliśmy w kadrówce). Czego się dowiedziałam? Że mamy zgraną drużynę, ludzie się słuchają i dogadują, że w innych drużynach na prawdę jest ciężko czasem do ludzi dotrzeć, że inne drużyny nie ogarniają się "same" (i już nawet nie o to chodzi, że bez mojego udziału tylko z zastępowymi, ale ogólnie sami w swoim gronie). I wiecie co to znaczy? To znaczy, że my osiągnęliśmy cel, który tak często wiele jednostek wpisuje w swoje plany, kiedy nie wiedzą co wpisać. To ten cel zaraz po "dobrej zabawie" - integracja. No dobra, my też mieliśmy taki cel wpisany w plan pracy obozu, z tym, że w trochę inny sposób, bo było dopisane "szczególnie w zastępach", co przełożyło się bezpośrednio na działanie dużo zastępami, wzmacnianie roli zastępowych, więc choćby przekazywanie informacji przez nas zastępowym, przez zastępowych dalej. No ale o obozie już pisałam. A teraz potwierdza się, że obóz nas zintegrował i jednocześnie nie zamknął na innych - "nowi" ludzie są przyjmowani bardzo szybko i bez problemów. Dowiedziałam się też, że nikt się z nikim nie spina, a ludzie stają w swojej obronie. A nawet jak coś się dzieje, to na krótko i szybko jest rozwiązane. I wygląda na to, że nawet ze sobą rozmawiają, jak coś jest nie tak, a to nie często się zdarza, nawet wśród dorosłych.
Po grze zrobiliśmy alarm mundurowy, o którym nasza młoda kadra nie wiedziała (ha haha ha haha - złowieszczy śmiech). Zapakowaliśmy wszystko co było do rozdania do kieszeni (jak dobrze mieć emki!) i wyruszyliśmy do bunkru na Kamiennej Górze, powyżej bulwaru. Dotarliśmy, a że było ciepło to zdjęliśmy polary - przynajmniej ja i Adam. Wtedy po raz pierwszy wszyscy mieli okazję zobaczyć nowe barwy harcerzy starszych. Są piękne. Przyjęliśmy w poczet członków drużyny Soka, potem w poczet członków zastępu SH 6 osób - Jarka, Kamilę, Soka, Wiktorię, Adriana i Olę R. Wiktoria i Soku zostały podzastępowymi zastępu SH, Jarek został odkrywcą. Ola R. w końcu dostała sznur świecowej, a Paula, Ola Ł i Malwina dostały próbne barwy. 
Ale to nie był koniec atrakcji. Adam ostatnio zamknął naramiennik wędrowniczy. Nie ja byłam jego opiekunką, a opiekun z różnych przyczyn nie miał możliwości obrzędowego nadania naramiennika, więc stanęło na tym, że Adam ma go po prostu zacząć nosić. Ale nie tak to się skończyło. Nie był to pierwszy nadawany przeze mnie naramiennik, ale pierwsze nadanie, na którym załamywał mi się głos, kiedy mówiłam najlepszą na tę okoliczność gawędę - kodeks wędrowniczy. Potem odebrałam od Adama odnowienie Przyrzeczenia - takie Przyrzeczenia lubię najbardziej, takie, które są przez składającego wymawiane z pełną świadomością tego, co mówi...
Wieczorem już po zabawie w chowanego, słyszeliśmy jak za ścianą dzieje się podsumowanie biwaku. Dość krótkie, ale jednak. Nie prosiliśmy, nie mówiliśmy o tym. 
Rano posprzątaliśmy za siebie i trochę za drugą drużynę, która była z nami jednocześnie w hufcu.
Zastępowi całkiem się spisali. Biwak był super, udał się, wszystkim się podobał. Pozytywnie. 

A skąd tytuł posta? No cóż, ja już powoli nie przygotowuje biwaków, niektórych zbiórek, czas leci... A tytuł oczywiście jest cytatem. Z piosenki SDM. http://www.youtube.com/watch?v=rjFAJV288g0

poniedziałek, 26 listopada 2012

Czy tylko ja mam takie plany?

Jako że ostatnio nie piszę jak nie mam nic do napisania, to pojawiam się dopiero teraz.
Od pół roku mam oficjalnie przybocznego (no dobra, jutro będzie równe pół roku). Co prawda rozkaz był tylko potwierdzeniem stanu faktycznego - coś jak zaznaczanie na fejsbuku "w związku" jak się już z kimś jest ;)
Patrząc na to, co przez to pół roku się wydarzyło i pozmieniało w drużynie, to aż ciężko uwierzyć, że to tylko tyle czasu. Niesamowity obóz pół-wędrowny, powstanie pionu starszoharcerskiego o pewnej odrębności (i pięknych chustach, o których HS-y na razie tylko słyszały) i nabór do niego, powstanie nowego zastępu zastępowych, zastępy zaczynają działać, zbiórka drużyny raz w miesiącu i wymyślanie wszelkich możliwych sposobów uzyskania pieniędzy na działalność drużyny... A do tego plany - szykuje się niezły biwak robiony przez naszych zastępowych, świetne zimowisko, obóz w wersji hard (w pełni wędrowny, o ile znajdziemy kierownika, ale nie będę zdradzać na razie szczegółów, bo jeszcze się nie uda...). Między tym wszystkim jeszcze to, co najważniejsze - rozmowa. Dużo. I to co tylko troszkę mniej ważne, a często zapominane - metodyka.
I znów będzie o metodyce. Rok i 6 dni temu powstał pierwszy wpis na tym blogu, dotyczący właśnie pracy w metodykach i młodej kadry (jakby ktoś chciał przeczytać to klik tutaj).
Dziś trochę inaczej, dziś o stanie faktycznym, moich planach i plotkach (które, mam nadzieję, mają jak najmniej prawdy w sobie, ale obrazują negatywne, moim zdaniem, przykłady).
No to jest tak. Aktualnie w drużynie mamy 18 osób. W niektórych środowiskach to mało, w niektórych dużo, u nas akurat chwilowo jest to szczyt ilości aktywnie działających osób. Chwilowo większość to pion SH (10 osób).
Najstarsze nasze "dzieci" są w drugiej klasie gimnazjum, czyli mają po 14 lat. Są zastępowymi zastępów harcerskich (no, dwójka jest, trzecia nie, ale kto wie, co się stanie... ;) ). W innej drużynie dziewczyny w ich wieku są przybocznymi - to akurat fakt, nie plota. Nasi o tym oczywiście wiedzą. Można by się spodziewać po nich reakcji takiej: "No jak to, one są przybocznymi, a my nie możemy? Ale głupio!". Ale nie, oni sami stwierdzili, że nawet by nie chcieli, bo to za wcześnie. No właśnie, jeszcze co najmniej rok do tego, żeby dostać zieloną beczkę próbnego przybocznego. Na razie uczą się jak zorganizować biwak, wszystko z naszą pomocą, podpowiedziami i czuwaniem, żeby w razie czego wszystko ratować na ostatnią chwilę. Na szczęście na razie się na to nie zapowiada.
A tu negatywny przykład z ploty - drużynowa każe przygotować przybocznym w wieku 16 i 15 lat samodzielnie zimowisko i całkowicie im to zostawia, nie interesuje się. Dodatkowo zaczyna myśleć o przekazaniu drużyny, bo przecież ma już prawie 19 lat i od dwóch prowadzi drużynę i przyszedł czas na działanie w hufcu. Koniec plotki. Mam nadzieję, że nie prawdziwa, ale nie znam sytuacji. Ale nawet jeśli nie prawdziwa, to ładnie obrazuje to, czego być nie powinno.
Dalej to już może o planach. Nie spodziewam się oddać drużyny wcześniej niż za trzy lata. Nie wiem jeszcze dokładnie kiedy i komu, wiele zależy od tego, czy będzie na to gotowy/a. I za trzy lata przy SP10 będzie działał szczep, z pełnym ciągiem wychowawczym - gromadą, drużynami harcerską, starszoharcerską i wędrowniczą.
A dla dzieciaków będzie normalne, że:
- zuch na przełomie III i IV klasy idzie do drużyny, a nie "chce zostać w gromadzie" (nie-plota)
- harcerz na przełomie podstawówki i gimnazjum idzie do drużyny starszoharcerskiej, a nie zostaje przybocznym (kolejna nie-plota)
- harcerz starszy zostaje wędrownikiem i ewentualnie zaczyna swoją przygodę z kadrowaniem, "nie da się" zostać przybocznym jako HS (ewentualnie próbnym pod koniec wieku SH)
- stopnie harcerskie zdobywa się w wieku, dla którego są przeznaczone i "nie da się" inaczej
- "nie da się" też otworzyć próby na naramiennik przed skończeniem gimnazjum, a HO przed zdobyciem naramiennika
- samarytanka/ćwik to stopień, na który można ewentualnie pomóc w imprezie szczepu czy drużyny, a nie zorganizować hufcową (no i następna nie-plota), a ten stopień to nie "małe pwd" polegające tylko na organizowaniu czegoś dla innych i zdobywaniu uprawnień
- 16 lat to nie jest idealny wiek, do otwarcia pwd - można, ale po co?
- drużynowy/przyboczny nie robi imprez hufcowych (a przynajmniej nie każdą możliwą i w całości, czasem jakąś część - ok, przecież trzeba się tego kiedyś nauczyć) - przecież zajmują się tym instruktorzy hufca (namiestnictwa, szczepu), którzy oddali już swoje drużyny.
- drużynę prowadzi instruktor, nie samarytanka/ćwik (nie-plota), ewentualnie osoba, która kończy już zdobywanie swojego stopnia instruktorskiego
- na kurs drużynowych idzie się mając 16 lat i IV stopień, a nie 14 lat, II stopień i podobno otwarty IV
- po HO zdobywa się HR i jest to taki sam stopień, jak każdy inny

No, to się rozpisałam. Tak na podsumowanie... Nie przyspieszajmy rozwoju naszych harcerzy, bo zrobimy im tylko krzywdę - szybciej zaczną, to szybciej skończą, bo im się znudzi. A jeśli będziemy co raz bardziej obniżać wiek drużynowych, to w końcu okaże się, że teraz "drużynowym" jest osoba, którą jeszcze niedawno nazwałoby się zastępowym. Zacznijmy w końcu trzymać poziom wysoko, a nie obniżać go jeszcze mocniej... Ale! Nie przeginajmy też w drugą stronę, nie dawajmy ludziom czekać zbyt długo np. na objęcie funkcji, bo stwierdzą - skoro jej nie dostaje, to bez sensu i idę sobie. Po prostu uczyńmy normalnym pewne dolne granice wieku, stopnia - wtedy nawet najbardziej ogarnięte osoby będą wiedziały, że mogą zostać przybocznymi czy drużynowymi, ale nie teraz. I będzie to dla nich normalne.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Ziemia pod stopami wciąż do drogi płonie...

W końcu nadeszła chwila na to, żeby napisać coś na blogu. Ostatnio przez jakiś czas się nie udało. Czemu? Bo rajd. Zeżarł sporo mojego czasu, a jeszcze w połączeniu z całym ogromem innych rzeczy to już w ogóle.
Swoją drogą, że nie specjalnie mam o czym napisać...
Często jest tak, że najpierw wymyślam tytuł postu, a potem tytuł sobie czeka aż napiszę jakąś treść. Tak było i tym razem. Tytuł jest oczywiście cytatem - z piosenki SCoB. Jakoś tak mnie naszło w trakcie słuchania jej w autobusie, że moja "ziemia pod stopami wciąż do drogi płonie" - jakoś w domu nie mogę usiedzieć i szybko zaczyna mi się nudzić.
A jak przychodzi jeszcze do bycia w kilku miejscach na raz to już w ogóle zaczyna się robić ciekawie.
No i tak ostatnio było. Ostatnio wczoraj. Ja i Adam, czyli cała kadra drużyny, na RŚPG. Nasi harcerze dopytują się o paradę. Od czwartku chyba. Ja w piątek pakuję się, załatwiam wszystkie resztki rzeczy, które jeszcze nie załatwione, potem zaczął się rajd, to w ogóle nie było kiedy choćby SMS-a dzieciakom napisać. Więc nikt z harcerzy nie wie, co z paradą. W sobotę wszyscy zaczęli pisać, a ja nie miałam swojego telefonu (miałam przełożoną kartę, bo mój rozładowany), więc ani grama numerów do kogokolwiek. W końcu zadzwoniliśmy do zastępowych, ale żadne z nich nie mogło iść na paradę. Kilku osobom, które pisały SMS-y napisałam, o której parada się zaczyna i gdzie, i że nas nie będzie. Nie mam pojęcia komu, jak już wspomniałam, nie miałam numerów. Nie sądziłam, że ktokolwiek się ogarnie.
Wróciłam do domu w niedzielę wieczorem, wstałam w poniedziałek o 14 rano, wchodzę na facebooka, patrzę - a moi harcerze wstawili zdjęcia z parady. Sami z siebie poszli na paradę. Może nie w jakiejś wielkiej ekipie (6 osób), ale przypuszczam, że gdybyśmy my byli to nie byłoby wiele więcej. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że jestem z nich dumna. Poszli na paradę, na apel hufca, zameldowali drużynę. Sami.
To chyba oznacza, że nasze czasem zostawianie harcerzy samych i powiedzenie "radźcie sobie" i patrzenie z boku, czy wszystko jest ok, daje jakieś efekty. Nawet całkiem pozytywne.

poniedziałek, 22 października 2012

Hej, w góry, w góry

Poprzedni mój weekend spędziłam w Górach Izerskich, na śpiewaniu i jedzeniu naleśników w Chatce Górzystów w ekipie częściowo harcerskiej, ale nie tylko. Góry jak to góry, było super, ale czas był w końcu wracać i o wracaniu dziś będzie.
Postanowiłam pojechać na stopa. Sama. Zawsze bałam się jeździć sama, ale stwierdziłam, że spróbuję i zobaczę, dlaczego nie chcę sama jeździć ;) Ze schroniska zeszłam jeszcze z czwórką innych ludzi, którzy jechali do Szklarskiej Poręby. Na dole podzieliliśmy się, oni na pary i ja.
Stop 1. Zatrzymali się ludzie z rowerami na dachu, dwóch facetów i babka. Na prawdę super ludzie i sprawdza się zasada, że częściej zatrzymują się Ci, co mają najmniej miejsca. Podrzucili mnie spod granicy do Szklarskiej Poręby (ok. 8 km), gdzie spotykali się ze znajomymi.
Stop 2. Pomarańczowy Opel Tigra. Koleś pod 40, był dziwny i składał niedwuznaczne propozycje. Po tym jak mu powiedziałam, że nie, stwierdził, że nie jest nachalny i jak nie to nie. Z nim dojechałam do Jeleniej Góry (20 km). Poza myślami "Przecież masz nóż w kieszeni" zastanawiałam się, jak bardzo trzeba być zdesperowanym i jakie mieć problemy ze sobą, żeby proponować nieznajomej, o połowę młodszej dziewczynie seks za pieniądze...
Stop 3. Facet mający max. 30 lat. HR-owiec, robi magisterkę z zarządzania projektami, a pracuje jako przedstawiciel handlowy. Niesamowity facet, opowiadał swoich wypadach na rower, wspinaczce i o lotach na paralotni. Najbardziej zapadły mi w pamięć opowieści o jego koledze Jędrusiu, który jeździ na wózku, nie chodzi sam, ale lata świetnie na paralotni. Kumple pomagają mu jak mogą, wnoszą go na górę, pomagają wystartować, przyjeżdżają po niego tam, gdzie wyląduje... Niesamowite, że takim ludziom się chce. Poza tym w aucie leciał jakiś francuski rap i trochę hiszpańskiego ska (zespołu Ska-P). Facet podwiózł mnie do Wrocławia (ok. 120km), a właściwie aż na wylotówkę na Poznań.
Stop 4. Zasada ta sama co w pierwszym przypadku - zatrzymają się Ci, co mają najmniej miejsca. Trzy osoby w Matizie + ja, mój plecak i gitara. Dwie dziewczyny i chłopak jechali sobie do lasu gdzieś za Trzebnicę. Zabawni ludzie, można było się pośmiać. I stwierdzili "Mamy 4 osobę do Rafaello", więc dostałam też Rafaello. Są takie opakowania po 4 sztuki, ich było troje, więc nie było wiadomo, co z ostatnią sztuką. Rozwiązałam ich problem. Podwieźli mnie tylko pod Trzebnice (17km), ale dzięki nim nie łapałam stopa jeszcze w mieście.
Stop 5. "Pamiętaj, że masz w kieszeni nóż i umiesz szybko uciekać." Irlandczycy. Duże auto z kierownicą po stronie pasażera. Dwóch facetów po ok. 35 lat. Znali kilka słów po polsku, ale raczej marnie, po angielsku też mówili jak to Irlandczycy, ciężko zrozumieć. Poza tym, że poprosili mnie, żebym coś zagrała na gitarze, zostałam też poproszona o rękę i zaproszona na sex-party. W pewnym momencie chciałam już poprosić, żeby wysadzili mnie wcześniej, ale poza gadaniem nic nie robili, więc szczęśliwie dojechałam do Leszna (74 km). Czasem było strasznie, bo koleś jechał szybko i wszystkich wyprzedzał. Chyba trochę na ślepo, bo ciężko wyprzedzać przy ruchu prawostronnym z kierownicą po prawej stronie. I w sumie nie wiem, czy byli do końca trzeźwi.
Koniec prądu
Chwila przerwy - Leszno. Dotarłam tam ok. 14. Czas był na obiad, więc odnalazłam niezdrowe żarcie w postaci McDonalda. Potem trzeba było znaleźć jakieś odpowiednie miejsce do łapania stopa. Przetuptałam przez sporą część miasta wzdłuż głównych dróg, próbując znaleźć wylotówkę na Poznań. Po drodze zaczepiła mnie jakaś pani na rowerze: "O, uczysz się grać na gitarze?" "No, tak" "Może chciałabyś grać na chwałę Panu?" "hmmm...  niestety, nie jestem stąd" "No tak, zawsze jak kogoś znajdę, to nie jest z Leszna. No, trudno". Doszłam w końcu brzegiem pola za trzy ronda (ok. 4 km) i tam udało się znaleźć miejsce na łapanie czegoś dalej... A po drodze znalazłam prąd kończący się w połowie pola i zastanawiam się, po co ciągnąć kable przez całe pole, żeby nagle je skończyć? O_o
Stop 6. Niezbyt rozmowny koleś, jechał naprawdę szybko i wyprzedzał wszystkich (jak tylko mógł, cisnął 170 km/h), ale nie czułam, że mnie zaraz zabije. Widać tylko było, że się wkurzał, jak musiał zwalniać. No i miał złoty zegarek. A ja myślałam, że zasnę w tym samochodzie. Głowa sama mi opadała i w ogóle były to ciężkie chwilę i mnóstwo użytej energii do nie zasypiania. Podwiózł mnie do Poznania (71 km), na południowe jego obrzeża. Wylotówka, na którą chciałam trafić była na północy Poznania, a ja byłam padnięta. Stąd kolejny przystanek (zaraz po Biedronce) to dworzec kolejowy.

W końcu udało się w jakiś sposób zakupić bilet i wsiąść w pociąg do Gdyni. Znalazłam sobie przedział, w którym było w miarę mało ludzi, wrzuciłam plecak i gitarę na górę i jadę. Na przeciwko mnie siedział chłopak, kilka lat ode mnie starszy, trochę czytał, trochę udawał, że śpi, jak każdy w przedziale. W pewnym momencie tak się rozgląda, a potem patrzy na gitarę i rozkminia. Widać, że myśli (choć był na tyle inteligentny, że nie musiał ruszać ustami w trakcie myślenia ;) ), w końcu się odezwał, zapytał o gitarę, odpowiedziałam i już. Potem (z pół godziny później) zapytał czy lubię karcianki, bo ma Monopoly (karcianą wersję) i może zagramy. Nie musiałam się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Zagraliśmy kilka partii (nawet jedną wygrałam), potem zaczęliśmy jakoś tak gadać, aż w końcu czas naszej podróży minął. I wiecie co? Lubię poznawać nowych ludzi, jeszcze w dodatku przypadkiem. To niesamowicie pozytywne. I mam nadzieję, że zapamiętał mojego maila i napisze.


wtorek, 2 października 2012

Obrzędowe łamanie regulaminu

Wróciłam ze Spartakiady Harcerskich Drużyn Wodnych i Żeglarskich. Duża, chorągwiana impreza, ponad 300 osób. I jakoś tak mnie naszło na napisanie kilku słów o tym, jak harcerze wyglądają.
Z racji tego, że impreza specjalnościowa, większość to szczęśliwi posiadacze wodnych mundurów. Wodniacy mają czasem tak, że mówią, że nie ma regulaminu mundurów wodnych - tak naprawdę istnieje jakiś, sprzed wielu lat, który nie do końca jest już aktualny, a większość jest już zwyczajowa. I gdyby rzeczywiście wszyscy trzymali się zwyczajów, byłoby super.
Teraz mówię o mundurze wodnym - trzecie miejsce w rankingu zajmują dziewczynki w samych leginsach do munduru, ale nie można im się zbytnio dziwić, skoro drużynowa tak chodzi. Nie mniej jednak - leginsy to nie spodnie! Miejsce drugie zajmuje dziewczynka w spodniach dresopodobnych, koloru chabrowego z różowym, szerokim paskiem po boku nogawki. No cóż, ktoś nie dopilnował. Miejsce pierwsze, nie ze względu na wygląd, a komentarz drużynowego (?) - moro do granatowego munduru - "U nas w drużynie jest taka obrzędowość. Ja się Twojej obrzędowości nie czepiam".
I to właśnie skłoniło mnie do zastanowienia się nad tym, czy obrzędowość powinna usprawiedliwiać łamanie regulaminu. Akurat o spodniach regulamin wodny mówi tyle: "Do bluzy żeglarskiej harcerze i harcerki noszą długie granatowe spodnie". Może granatowe spodnie ciężko jest dostać (spodnie inne niż dżinsy). Ale co stoi na przeszkodzie, żeby założyć czarne? Niby też niezgodne z regulaminem, a wyglądają dużo lepiej...
Regulamin został po coś napisany. Według mnie nie po to, żeby uprzykrzyć nam życie, raczej po to, że skoro już jesteśmy organizacją mundurową, to powinniśmy wyglądać choć trochę podobnie. Trochę tak jak w wojsku, do którego tak bardzo próbują się upodabniać ci noszący nieregulaminowe moro do munduru (regulamin "lądowy" mówi o jednolitych spodniach).
O ile lepiej wyglądaliby harcerze, gdyby ich drużynowi zadali sobie trud przeczytania regulaminu umundurowania i zastosowali się do niego. Najpierw drużynowi, a potem harcerze.
I na koniec, żeby nie było, że czepiam się tylko wodnych mundurów. Dżinsy do lądowego munduru (blee) pominę. Niezaprzeczalnie pierwsze miejsce zajmuje moja harcerka (nadal nie wiem, dlaczego nie wypraszam takich ludzi ze zbiórek...), która nie miała mundurowych spodni (wyrosła - zdarza się) i założyła ledżinsy. Jeśli ktoś nie wie - takie trochę grubsze leginsy z nadrukiem jakby były dżinsowymi spodniami. Na gumce oczywiście.

piątek, 14 września 2012

Więcej słuchaj niż mów

Dla niektórych zaczął się rok szkolny, ja niby mam jeszcze wakacje, a mój kalendarz się zapełnia. Planuję zaangażować się w tym roku w realizację kilku większych przedsięwzięć, co powoduje, że czasu na nudę jest mało, gdzieś będzie trzeba upchnąć studia, a do tego wszystkiego pracuję razem z innymi ludźmi. Z ludźmi z różnych środowisk, którzy mają różne podejścia. A dziś będzie o tym, czego najbardziej nie lubię. Co ciekawe zdarza mi się to tylko w jednym z tych wielu środowisk i to w tym, w którego najciężej mi zrezygnować, ze względu na pewne zobowiązania.
O co chodzi? O niesłuchanie. O to, że są osoby, którym można tłumaczyć swoje zdanie na trzy różne sposoby, a one nie próbują nawet udawać, że posłuchały któregokolwiek tłumaczenia. Rozumiem, że można się z kimś nie zgadzać, mieć odmienne zdanie i je przedstawiać. To przecież naturalne. Ale jeśli ktoś próbuje przedstawić swoje zdanie i jednocześnie wie, że w ogóle nie jest ono brane pod uwagę, to gdzie sens rozmowy? Po co pytać człowieka o zdanie, skoro i tak niezależnie od tego co powie, mamy gotową odpowiedź? To trochę tak, jakby iść np. na egzamin mając odpowiedzi na jakieś pytania i wpisać te odpowiedzi, nawet kiedy pytania będą zupełnie inne.
Może tylko ja tak mam i może to źle, ale kiedy widzę, że wyraźnie ktoś nie słucha co mam do powiedzenia choć powinien (np. sam pytał...), to mnie zaczyna jakby mniej obchodzić jego zdanie. Nie to, że nie słucham. Nie odebrałabym sobie przyjemności znajdowania niespójności w wypowiedzi (co często zdarza się ludziom, którzy nie słuchają - mylą się we własnych "zeznaniach"). Ale dlaczego miałabym słuchać człowieka, który nie słucha mnie? Czy rozmowa nie polega na tym, że ludzie słuchają się nawzajem i odnoszą się do swoich wypowiedzi? Oczywiście nie do jednego, pojedynczego, źle użytego słowa czy wyrażenia, w ogóle zmieniając temat i pokazując postawę "Jak w ogóle możesz tak myśleć", kiedy tak naprawdę biedny człowieczek wcale tak nie myśli, tylko nie wiedział jakiego słowa użyć, użył trochę nieodpowiedniego i został źle zrozumiany. No i po co wtedy spytać, co miał na myśli, przecież lepiej się przyczepić.
Niestety, świat pełen jest ludzi, którym chyba wydaje się, że są najmądrzejsi i ujmą na honorze byłoby posłuchać kogoś, kto śmie twierdzić inaczej. Na szczęście jest też mnóstwo ludzi, którzy potrafią posłuchać, okazać zainteresowanie, dopytać się, jeśli nie są pewni, czy dobrze zrozumieli rozmówcę. Warto słuchać. Może czyjeś słowa nie zmienią od razu całego naszego światopoglądu, ale dadzą nam np. obraz tego, jak inni widzą pewne sprawy. Może inaczej niż my?

wtorek, 4 września 2012

Z wizytą u Hitlera

Udało mi się w te wakacje pojechać na jeden nieharcerski wyjazd. W harcerskim towarzystwie, ale bez munduru, a nawet jak się w pewnym momencie okazało, to bez czegokolwiek poświadczającego, że jesteśmy harcerzami ;)
Podczas obozu jak byliśmy na Wilczym Szańcu, chodziliśmy z Adamem (gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości - mój przyboczny) "zajarani jak głupi". Jak dowiedzieliśmy się jeszcze o Mamerkach i o śluzie, która tam jest to w ogóle wiedzieliśmy - trzeba tam wrócić. I się udało.
Wybraliśmy sobie pociąg w środę o 4.28 z Gdyni. Jako że na tą godzinę nie da się wyspać, wsiedliśmy do tzw. kanarówy albo melanżowni, w każdym razie ten przedział jak w SKM na końcu wagonu. Mieliśmy bilety z miejscami do leżenia, karimatki na glebę, śpiworki i kima. Obudził nas dopiero kierownik pociągu trochę przed Iławą i powiedział, że musimy sobie pójść, bo pociąg będzie jechał w drugą stronę i tu będzie przedział służbowy. No nic, spanie się skończyło. Potem przesiadka i próba nieprzespania Kętrzyna. Udało się. Wysiedliśmy na jakoś tak dziwnie znajomej stacji (spędziliśmy tam podczas obozu ok. 1,5h czekając na pociąg) i skierowaliśmy się na szybkie zakupy do Biedry. Zjedliśmy śniadanie w postaci jogurt+musli na przystanku autobusowym, po czym ruszyliśmy w drogę. W tą dobrze nam znaną część trasy, więc wiedzieliśmy gdzie chcemy spać - chwilę przed Wilczym Szańcem, na polu namiotowym niedaleko dworku. Chcieliśmy jeszcze tego dnia połazić po bunkrach, ale jakoś tak wyszło, że zrobiliśmy obiad (makaron z serkiem topionym - pycha!) i o 16 poszliśmy spać. Zanim zasnęliśmy usłyszałam "Jo, pewnie się obudzę w nocy i nie będzie mi się chciało spać". Oczywiście tak właśnie się stało. Obudziliśmy się w nocy, zamieniliśmy się miejscami i poszliśmy spać dalej.
Ostatecznie podnieśliśmy się koło 10. Śniadanko i na bunkry. Nasz główny cel przyjechania tam ponownie został osiągnięty - wysoka ściana bunkru, a na niej drabinka. No przecież drabinka jest po to, żeby na nią wejść. U góry kompletnie nic wartościowego nie było, ale liczy się sam fakt wejścia na górę. Potem popatrzyliśmy jeszcze na inne bunkry i poszliśmy dalej. Jedliśmy lody na przystanku, odwiedziliśmy ambonę, jedliśmy jabłka, łaziliśmy przez pole, jedliśmy jabłka, poszliśmy szlakiem nie w tą stronę co trzeba, jedliśmy jabłka, robiliśmy zakupy w sklepie 3 razy, bo ciągle coś nam się przypominało, żarliśmy czipsy, jedliśmy jabłka i w końcu postanowiliśmy złapać stopa. Zatrzymała się ekipa złożona z dwóch trochę odpicowanych lasek, kolesia i pieska. Bardzo fajni ludzie. Nie było im po drodze nas odwieźć, ale ostatecznie podwieźli nas pod same Mamerki na pole namiotowe. Zaczynał się już wieczór, a my byliśmy po całym dniu łażenia, więc poszliśmy dość szybko spać. Rano dogadaliśmy się z właścicielem pola, powiedział nam gdzie najlepiej iść, pozwolił zostawić plecaki i poszliśmy. Najpierw trafiliśmy na śluzę. Niestety nie tak szybko, jak się o tym pisze. Na początku szliśmy, znaleźliśmy tablicę z mapką i informacjami, które rozwiązały jedną z naszych zagadek - do kiedy były używane te tory z Kętrzyna do Węgorzewa. Już wiemy, że do 1992r. Potem szliśmy, szliśmy, minęliśmy tamę, poniemiecki jaz, i nagle kanał się skończył i znaleźliśmy śluzę. Jest ogromna. Nie spodziewaliśmy się, że aż tak. Na prawdę wielka. Chcieliśmy wejść do środka ale wystraszyły nas przeraźliwe dźwięki wydawane przez nietoperze (brzmiały co najmniej jak stado niedźwiedzi i dawno nie uciekaliśmy tak szybko). Popatrzyliśmy, popatrzyliśmy, poszliśmy na drugą, mniejszą i bardziej niedokończoną śluzę po drodze jedząc jabłka i czas nam był wracać, żeby obejść jeszcze Mamerki. Chcieliśmy złapać stopa, nie wyszło. Za to wbiliśmy się pewnemu panu na podwórko z pytaniem o drogę i o to, czy poczęstuje nas wodą. A potem przeszliśmy przez most, gdzie stał zakaz ruchu, ale "wszyscy tamtędy jeżdżą". Znów trafiliśmy na sklep, na lody i czipsy. Potem już same Mamerki - kilka bunkrów, właściwie niby nic, a jednak trochę robią wrażenie... Między dwoma z nich jest podziemny tunel. Zajrzeliśmy, ale po przygodzie z nietoperzami stwierdziliśmy, że nie, no nie idziemy. Ale kręcimy się gdzieś tam w pobliżu, patrzymy, a z tunelu wyszli ładni chłopcy w sweterkach i białych bucikach. Nastąpiło typowo polskie "Oni przeszli, a my nie przejdziemy?". Przeszliśmy. Wcale nie było strasznie.
Potem siedzieliśmy jeszcze chwilę na polu namiotowym i śmialiśmy się jak ludzie próbowali wychodzić z portu. Mieliśmy złapać jachtostopa, ale nie wyszło. Może to i dobrze, bo jak tak patrzyliśmy na niektórych to balibyśmy się z nimi wsiąść. Za to szybko złapaliśmy normalnego stopa do Węgorzewa.
W Węgorzewie odnaleźliśmy port ZHP. Nie wiedzieliśmy, że ZHP ma tak duży port. Spotkaliśmy tam człowieka o humorze i poziomie szydery bardzo zbliżonym do pewnego znanego nam gdańskiego instruktora, na szczęście pozwolił nam rozbić namiot za free. Zrobiliśmy krótki spacer po Węgorzewie i poszliśmy spać.
Rano już tylko Biedra, śniadanie na przystanku w postaci jogurtu z musli, PKS do Giżycka, tam dla odmiany Lidl. A potem siedzieliśmy na dworcu, patrzyliśmy i śmialiśmy się, kiedy cały peron ludzi ładował się do jednego, biednego pociągu relacji Gdynia - Katowice przez Białystok. Wszyscy się zmieścili. Potem przyjechał nasz pociąg, pierwszy z czterech. Tylko w tym siedzieliśmy na normalnych siedzeniach, bo nie było kanarówy. W końcu po 3 przesiadkach i ponad 6 godzinach jazdy dotarliśmy do Gdyni.
I dopiero potem uświadomiłam, że to właśnie był jedyny nieharcerski wyjazd w te wakacje. Niezaplanowany, spontaniczny i w miejscu, w którym coś na prawdę można zobaczyć. Jak ktoś będzie miał okazję kiedyś być w okolicach, to na prawdę polecam.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Agregat prądotwórczy

Wakacje zbliżają się ku końcowi. Przynajmniej dla niektórych. Ja jestem szczęśliwcem posiadającym wizję jeszcze miesiąca wakacji. Co prawda już raczej nie wyjezdnych, bo zbiórka co tydzień, bo zajęte weekendy.
Poprzedni miesiąc siedziałam w lesie. Najpierw Wenecja. Kurs na Młodszego Instruktora Żeglarstwa. Pływanie przed południem, po południu i czasem wieczorem. Kurs zdany, choć okazało się, że nie umiem robić zwrotu przez rufę. Ale co tam egzamin. Śmieszniej było wcześniej. Połamałam rumpel na Radości. Znaczy się sam się złamał, ja tylko chciałam gwałtownie skręcić. Zresztą potem Radości udało się zgubić ster w czeluściach Rudej Wody. Ale zanim to się stało, wygrałam na niej regaty MIŻ-ów. A jak już mówimy o Radości, to zdarza jej się tonąć. Sportowa omega, wydawałoby się idealna do wywrotek, ale niestety, co którąś wywrotkę zalewają jej się komory i nad wodę wystaje kawałek dziobu. Dwa razy ratowaliśmy ją z tego stanu. Raz przewróciliśmy Wiedźminkę, w ekipie przyszłych MIŻ-ów. Niekontrolowanie. Najśmieszniejsze było to, że w pierwszym momencie byłam mokra tylko po kolana, niestety potem trzeba było wejść całkiem do wody. Jeśli ktoś nigdy nie ściągał w wodzie butów i emek - polecam. Wanty wypadające z salingów można pominąć. Żaden maszt przez to nie spadł. Podwójna wywrotka - najpierw Akara, 2 minuty później Napoleon. Wszystkie silniki do pomocy. Najpierw Akara, po drodze ściąganie łódek (w tym dwóch DZ) z krzaków, potem Napoleon w towarzystwie motopompy na przeciwległym brzegu. Straty - ster od Akary, miecz od Napoleona. Dzień egzaminu - Rozpacz tonie w porcie. Żadnego z MIŻ-y nie interesował egzamin, przecież trzeba ratować łódkę! Ostatecznie się udało, choć w międzyczasie były różne teorie na temat ilości suwów motopompy. Jednak jest czterosuwem, więc nie potrzebny był ten olej, który wlaliśmy do benzyny. Jak już przy benzynie jesteśmy... Nocne eskapady na silniku, raz po rejs łódzkich harcerzy, przemoczonych całkowicie, drugi raz żeby ratować nasz rejs, a głównie jego morale. Na żadnej z tych eskapad (niestety) mnie nie było. Ale i tak oswoiłam się z silnikiem. Holowałam DZ-ty na wstecznym. Ale łatwiej mi szarpnąć szarpankę lewą ręką, mimo że jestem praworęczna, co nadal mnie dziwi.
Po co ja to wszystko pisze? I tak większość z Was nie wie, czym jest Radość, Napoleon, Akara, Wiedźminka, Rozpacz... A dla nas to właśnie było życie przez 3 tygodnie. Pływanie, ratowanie ludzi, sprzętu, wykłady, niektóre piekielnie nudne, ciastka na każdych zajęciach i cukierki-gumy rozpuszczalne, których zjadaliśmy kilogramy, na koniec składanie portu... I już. Koniec.
Z Wenecji na moment wróciłam do domu. O 3 w nocy wyjechaliśmy z bazy, o 5 byliśmy w Gdańsku. Koło 12 wróciłam do domu, następnego dnia o 10 byłam już w Gdańsku.
Potem Stężyca. Białorusini. Na miejscu okazało się, że mam być komendantką jednego z trzech obozów. Ok. Na początku było źle. Nie chciałam tam być. Reszta kadry dziwna (ze Stolycy, to czego można się było spodziewać ;) ), jakoś nie bardzo mogliśmy się dogadać. Potem już lepiej, już jakoś inaczej, już dało się na luzie pogadać. Tak czy inaczej - Białorusini super, opiekunki i opiekunowie też, miałam trochę okazji z nimi porozmawiać i o języku, i o tym jak to jest na Białorusi... Nauczyliśmy się kadrą piosenki - тры чарапахи, siedząc do późna w nocy z tekstem i youtubem. Żyliśmy o godzinę do przodu. Ostatniego dnia wstaliśmy o 5 naszego czasu, żeby odprawić Białorusinów do domu. Składaliśmy namioty w świetle gwiazd. Co tu jeszcze mówić - muszę pojechać na Białoruś i tyle.
Później spędziłam 24 godziny w Czernicy. Wystarczyło. Chyba nie chcę o tym mówić zbyt wiele. Zachód słońca niesamowity, jak zawsze.Ale super spało się na siatce rozwieszonej w porcie.
Skąd tytuł posta? Przez ostatni miesiąc agregat towarzyszył mi codziennie. Obie bazy - i Wenecja, i Stężyca - zasilane były prądem z agregatu. Można się przyzwyczaić do tego szumu. W domu jest jakoś cicho. Zauważyłam to w nocy między Wenecją a Stężycą. Nic nie wiało, fały nie obijały się o maszty. Dziwnie.
To tyle jeśli chodzi o dotychczasowe moje wakacje. Jutro parę rzeczy do załatwienia, pojutrze o 4.30 (nie wiem kto wymyślił taką nieludzką godzinę) pociąg Gdynia - Kętrzyn. Potem na autonogach Kętrzyn - Węgorzewo przez Gierłoż i Mamerki. I w między czasie pisanie planu pracy drużyny. To będzie naprawdę megasuperhiperplan.

sobota, 21 lipca 2012

Jestę wędrowcę!

Już po obozie. Czas co nie co podsumować.
Wiele osób przed wyjazdem mówiło mi "Ja bym nie pojechał/a na taki obóz z harcerzami". Znaczy taki pół-wędrowny. Ja pojechałam i nie żałuję. Uważam, że osiągnęliśmy przynajmniej część założonych celów - harcerze są bardziej samodzielni, pomagają sobie nawzajem i osobom z zewnątrz i zaczynają być rzeczywiście drużyną, a nie zbitkiem osób w tych samych barwach. Przeprowadziliśmy małą rewolucję jeśli chodzi o zastępy (postanowiliśmy, że zastępowymi zastępów harcerskich będą harcerze starsi). Przypuszczam, że zmiany nie byłyby tak widoczne przy stacjonarnej formie obozu.
A teraz małe podsumowanie w liczbach:
10 - tylu uczestników było na obozie:
2 harcerzy starszych
4 będzie harcerzami starszymi od września
4 zostaje w pionie harcerskim
2 - tyle mieliśmy kadry
13 dni trwał nasz obóz, podczas którego:
5 dni spędziliśmy na bazie w Wenecji
8 dni spędziliśmy na
3 wyprawach (kajakach, rejsie, wycieczce-wędrówce na Wilczy Szaniec)
46 kilometrów to odległość, jaką pokonaliśmy piechotą
26 kilometrów - tyle zrobiliśmy na żaglach/silniku (na kanale)
2 razy kładliśmy i stawialiśmy maszty
480 złotych wydaliśmy na jedzenie poza Wenecją
521 złotych wydaliśmy na bilety PKP
575 kilometrów przejechaliśmy
10 różnymi pociągami
7 razy rozkładaliśmy i składaliśmy nasze małe namioty
3 noce spaliśmy w innym miejscu niż namiot (w świetlicy na bazie, po wielkiej burzy, w Wińcu w hangarze, też po burzy i w Kętrzynie w salce katechetycznej, dla odmiany nie po burzy)

Co mogę jeszcze powiedzieć?
Podczas obozu mieliśmy okazję zauważyć, jak bardzo podejście kadry wpływa na harcerzy. Drugiego dnia obozu przyszła wielka burza. Pół bazy stało w porcie i patrzyło jak idzie na nas ściana deszczu. Z burzą przyszedł też wiatr. Łódki w porcie powyrywały boje, na których stały, więc rozpoczęto szybką akcję wyciągania całego możliwego sprzętu na brzeg. Żeby było jeszcze trochę "śmieszniej", w podobozie Tczewa zaczęły latać namioty. Co mogliśmy zrobić? Mogliśmy pójść z harcerzami do świetlicy albo na stołówkę i stwierdzić, że to nie nasza sprawa, że mamy swój program i już. A co zrobiliśmy? Rzuciliśmy się do pomocy. Ani mi, ani Adamowi nie przyszło do głowy wtedy nic innego niż to, żeby pomóc wyciągnąć łódki, potem stawiać namioty Tczewa. Nasi harcerze pomagali razem z nami, choć właściwie nikt im nie kazał. Po prostu zobaczyli, że trzeba coś zrobić i to zrobili. Potem jak już trochę się uspokoiło sami chodzili i pytali, czy w czymś jeszcze pomóc. Nikt nie przejmował się tym, że jest całkowicie mokry. Kiedy rozmawialiśmy z Adamem na jednym z naszych spontanicznych podsumowań o tej sytuacji na początku byliśmy zaskoczeni reakcją harcerzy, ale potem dotarło do nas, że w dużej mierze to nasza zasługa. Więc pamiętajcie funkcyjni - to co robicie i w jaki sposób ma ogromny wpływ na waszych harcerzy.

A co do tytułu posta... Jakoś tak się złożyło, że hipsterski tekst towarzyszył nam w różnych wydaniach przez cały obóz - i wtedy, kiedy przyszedł konduktor, który powinien mieć koszulkę z napisem "jestę ...ę" i zawsze wtedy, kiedy szliśmy do toika, koło którego stał kontener z napisem "Jestę kontenerę". Nie wspomnę już o "Jestę Komarę - siorb siorb" ;) 

Na zdjęciach - u góry DZ na motyla, trochę niżej - takie tam, z numerem drużyny, na Wilczym Szańcu. Jeszcze niżej - bagienko w drodze powrotu z Wilczego. Nasyp kolejowy, którym szliśmy, najwyraźniej musiał być sztuczny, bo po obu jego stronach było takie piękne bagno.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Kompromis

Opowiem Wam dzisiaj bajeczkę. Usiądźcie wygodnie i nie zamykajcie oczu, bo nie będziecie mogli czytać. 
Wyobraźcie sobie Człowieka, który ma dużo chęci do pracy, mnóstwo pomysłów i jeszcze więcej energii, żeby je zrealizować. Człowiek ów wyraża swoją chęć zrobienia pewnego Przedsięwzięcia i mówi o tym Przełożonemu. Na początku jest wszystko jak trzeba, wszyscy są zadowoleni, i Przełożony, i Człowieczek. Człowiek wie, jakie Przeszkody mogą go spotkać na drodze do realizacji Przedsięwzięcia, dlatego zawczasu mówi o nich Przełożonemu po to, aby móc je w razie czego szybko wyeliminować.
Wszystko jest cudownie. Przełożony zgadza się, by Człowiek był odpowiedzialny za Przedsięwzięcie. Czasu do realizacji jest jeszcze wiele, ale Człowiek powoli zaczyna kompletować Zespół, w którym dobrze będzie mu się pracowało i na który będzie pewien, że może liczyć.
W pewnym momencie pojawia się Przeszkoda. Dokładnie taka, jaką Człowiek przewidział. Przełożony, mimo wiedzy w jaki sposób Człowiek chciałby rozwiązać taką sytuację, wraz z zespołem Doświadczonych Osób ustala Kompromis, a potem umawia się z Człowiekiem, żeby mu o nim powiedzieć.
Odbywa się spotkanie, na którym Człowiek dowiaduje się o Kompromisie. Ma możliwość przemyślenia go, ale zmiany już nie. Już za późno. Zastanawia się jakiś czas i stwierdza - "To przecież żaden Kompromis. To zupełna zmiana Mojego pomysłu bez zapytania Mnie o zdanie!". Człowiek postanowił powiedzieć Przełożonemu, że widzi dwa wyjścia z sytuacji - albo Przeszkoda zostanie rozwiązana w sposób, który ustalili wspólnie przed jej powstaniem, albo Człowiek rezygnuje. Przy okazji Człowiek próbował wyjaśnić, dlaczego nie zgadza się na taki Kompromis, czy raczej dlaczego nie jest on Kompromisem.
Przełożony wybrał opcję drugą. Stwierdził, że w takim razie nie ma sensu, żeby Człowiek organizował Przedsięwzięcie, bo przecież Doświadczone Osoby ustaliły Kompromis, skoro Człowiek się nie zgadza, to nie. Każda próba wytłumaczenia Przełożonemu, że Kompromis wymaga tego, żeby przedyskutowały go wszystkie zainteresowane strony (w tym Człowiek, który za Przedsięwzięcie miał być odpowiedzialny), była odrzucana słowami: "bo nie było czasu na konsultację", "bo myślisz tylko o sobie".
Człowiek pomyślał tylko - "Czy zawsze już będzie tak, że osoba, którą czyni się odpowiedzialną nie będzie mogła w kluczowych sytuacjach wypowiedzieć swojego zdania, bo będzie to oznaczało, że myśli tylko o sobie, a wszystkie ważne decyzje, które jej dotyczą będą podejmowane przed Doświadczone Osoby?"
Człowiek miał chęci, pomysły i energię. Teraz pozostały mu tylko pomysły, ale nie ma ani energii, ani chęci by choćby powiedzieć o nich głośno.

Chciałabym, żebyście po przeczytaniu tej enigmatycznej bajeczki przypominali sobie w każdej sytuacji, w której będziecie potrzebowali rozwiązania, że z kimś się na coś umówiliście, że ustalaliście z jakąś osobą jedną wersję, a ta osoba zaufała w to, że tak właśnie będzie. Nie róbcie jej tego i nie zmieniajcie wszystkiego za jej plecami. Porozmawiajcie. Ciężko jest mi wyobrazić sobie sytuację, w której nie byłoby czasu na krótką rozmowę. Trzeba rozmawiać i słuchać. Słuchać nie tylko pojedynczych słów, ale także wypowiedzi jako całości...

wtorek, 19 czerwca 2012

Ze światłem w mej duszy...

Czas na ciąg dalszy ukraińskich wspomnień...
Po spotkaniu z naszymi nowymi przyjaciółmi z Wielkiego Miasta przyszedł czas na dalszą podróż. Wybraliśmy się więc na autostancję, ażeby wydostać się ze Lwowa. Skierowaliśmy się do Podhorców obejrzeć obecny tam pałac.
Wysiedliśmy z marszrutki i w pełnym słońcu udaliśmy się polną drogą do wioski, gdzie stał niebieski kościół, niestety zamknięty. Wyruszyliśmy więc w dalszą drogę, uprzednio napełniając butelki wodą dzięki uprzejmości mieszkańców.
Dalsza droga nie należała do najprostszych - pod górę i w pełnym słońcu, ale na górze można było w końcu oddać się chwili odpoczynku w cieniu, gdzie skorzystaliśmy z werowego przewodnika, w którym napisano, że pałac jest powoli odnawiany od lat 90., przy okazji uraczyliśmy się moimi żelkami. Po zakupieniu pamiątek, w moim przypadku w postaci pocztówki i silikonowej bransoletki z napisami Ukraine i Укрaинa, udaliśmy się w dalszą drogę w stronę kościoła, do którego prowadziła szeroka prosta droga tak, że kościół i pałac leżą na jednej osi, przodem do siebie, w odległości prawie kilometra. Kościół, albo to co po nim pozostało, niesamowite. Ogromne kolumny, które jakby naśladowały styl grecki albo rzymski.
W dalszą podróż udaliśmy się najpierw na autonogach, następnie marszrutką, a jakże. Dotarliśmy do miejscowości Brody, której herbem jest ładnie wystylizowana lilijka, co jako harcerze szybko zauważyliśmy. Tam też w oczekiwaniu na busa, poza zjedzeniem lodów, postanowiliśmy zrobić jakieś obiadowe zakupy, coby nie umrzeć z głodu. W końcu, po długich pertraktacjach, kupiliśmy ryż, sos i jakąś dziwną szynkę, po czym zapakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy w drogę.
Celem naszej podróży był Poczajów (zwany też czasem PACZajowem - a to wszystko przez ten gUpi internet), jednak zaczynało już zmierzchać, więc dzielna mama Kęsik poszła prosić kierowcę, ażeby wyrzucił nas gdzieś przed miastem, cobyśmy mogli rozbić gdzieś namioty. Przy kabinie kierowcy stała sobie pewna pani, która zaczęła coś po ukraińsku do Kęsika mówić. A że Kęsik chyba najsłabiej z nas wszystkich rozumiała ukraiński, zaryzykowała i zapytała - może angielski? Udało się! Pani Halina wykłada angielski na Uniwersytecie Lwowskim, więc nie ma z nim problemów. Zaproponowała, że pokaże nam miejsce, gdzie możemy rozbić namioty, więc poszliśmy z nią. Po drodze stwierdziła jednak, że przenocuje nas u siebie, a właściwie swojej 90-letniej mamy. Byliśmy niesamowicie zaskoczeni jej propozycją, bo w końcu przyjąć do domu 6 osób to nie taka łatwa sprawa. Na miejscu zostaliśmy poczęstowani kartofelkami ze śmietaną i ogórkami kiszonymi (pycha!). Pani Halina zaprowadziła nas również na wzgórze, z którego wspaniale było widać poczajowską ławrę, którą mieliśmy odwiedzić nazajutrz.
W domu pani Haliny spotkaliśmy rzecz dla nas troszkę dziwną, acz rozczulającą. W kącie pokoju stał mały stolik, coś jakby ołtarzyk - a na nim zdjęcie zmarłego syna pani Haliny, świeczki. Zapaliliśmy też jedną od nas. To niesamowite, jak bardzo tam ludzie związani są ze swoją rodziną...
Po mile spędzonej nocy żegnaliśmy się z panią Haliną, która, jak się okazało, mieszkała na stałe we Lwowie. Wzięliśmy od niej od niej adres i numer telefonu i oba zdążyły się już przydać. Pożegnaliśmy się serdecznie zostawiając jej na pamiątkę po nas kartki pocztowe z naszych miast oraz podpisane serduszko z origami.
Udaliśmy się do monastyru, gdzie zostaliśmy poinstruowani przez miłego pana wojskowego jak powinien wyglądać nasz strój. Wypożyczyliśmy specjalne spódnice (lub spodnie), oddaliśmy plecaki do przechowalni i udaliśmy się na zwiedzanie.
Poczajów to coś jak nasza Częstochowa - miejsce pielgrzymek. Stąd też sporo miejsc, w których można wydać pieniądze. W jednym z takich miejsc, prowadzonym przez brodatych mnichów, nabyliśmy przewodnik napisany przepiękną polszczyzną. Czasem ciężko było zrozumieć sens po kilkukrotnym przeczytaniu zdania. Nie mniej jednak przebrnęliśmy przez całą ilustrowaną opowieść i udaliśmy się na dalsze zwiedzanie.
Cały kompleks sprawia niesamowite wrażenie. Mnóstwo złota, budynki głównie białe z małą domieszką zielonego i niebieskiego. Tym bardziej niesamowite, że w pełnym słońcu, które odbija się od tego złota i bieli. Właściwie można by pomyśleć, że jest tam trochę tak, jak mogłoby być w niebie....
Niestety z nieba trzeba udać się w dalszą drogę. Zjadamy lody i wsiadamy w marszrutkę, która zabiera nas tym razem do Krzemieńca.

A jeśli ktoś chciałby zapytać, co tytuł ma wspólnego z całym postem, to mogę się wytłumaczyć. Otóż jest to część refrenu jednej z nowszych piosenek Słodkiego Całusa od Buby, który to krążył mi wtedy ciągle w głowie, a wydawał mi się bardzo adekwatny z tego powodu, że zarówno pani Halina jak i wizyta w Ławrze wlewała światło w duszę. Tyle dobra w jednym miejscu...

PS. No i mój blog w końcu dostał jakiś lepszy tytuł niż wielokropek.

środa, 30 maja 2012

Wielkomiejski surwajwer na bogato

Długo już nie pisałam, bo ostatnio większość mojego czasu pożerało kilka spraw. Sejsa, czyli coś o czym w tym poście nie będzie, oraz konferencja New Trends in Project Management. Co to za konferencja i co ja tam robiłam? Nadal nie jestem tego pewna. ;)
Kilka miesięcy temu znajomy rzucił hasło - robimy konferencję, szukamy ludzi, którzy pomogą. No to co, trzeba było iść. Spotkania, spotkania, maile, planowanie, wykonywanie, więcej maili, telefony, strona, spotkania, nadal maile... To wszystko po to, żeby 40 uczestników mogło przez 2 dni uczestniczyć w zajęciach 13 prelegentów i posłuchać o nowych trendach w zarządzaniu projektami, o agile, soft skills i o tym podobnych rzeczach, których nawet nazw nie znam.
Skoro duża konferencja, kilku prelegentów i uczestników zza granicy, to i miejsce musi być na poziomie. Sheraton Sopot. Dziwnie chodzi się cały czas po dywanie w butach... Standard wysoki, wszystko tak, jak poprosimy - tu stoły ustawione tak, tu krzesełka, tu trzeba rzutnik naprawić, a tu przydałaby się tablica. Wszystko jest dzięki miłej i sprawnej obsłudze.
Kilka dni przed konferencją. W mojej głowie pojawiło się typowo kobiece pytanie (mi też się zdarza): Co ja na siebie włożę? Skąd mam wziąć coś eleganckiego, skoro nigdy nic bardzo eleganckiego nie jest mi potrzebne? Z pomocą przyszła oczywiście Agata, która ma mnóstwo eleganckich rzeczy, w większości ze dwa rozmiary na mnie za dużych, ale akurat miała idealną sukienkę. Ja miałam jeszcze dwie. Buty mam - takie, które miałam raptem kilka razy na sobie, bo po co męczyć nogi obcasem?
W poniedziałek zaczął się prawdziwy surwiwal. O 7.30 wdziałam na siebie kieckę i obcasy. Potem rejestracja uczestników, prelekcje, lunch (też elegancko...), prelekcje, a później czas przygotowywać się na wieczorną imprezę, więc hop siup druga kieca, bardziej wieczorowa. Na samej imprezie trochę "sztywno", ale ludzie rozmawiali dużo ze sobą i właściwie najbardziej o to chodziło. No i o tańce irlandzkie, których nauczyły chętnych dziewczyny z grupy tanecznej. Na imprezie po raz pierwszy podczas tego surwiwalu zostało zagrożone moje życie, ale na szczęście uratował je Kot, pożyczając mi swoją marynarkę. Potem zresztą uratował mi życie po raz drugi, robiąc kolację :)
Drugi dzień. Trzecia kiecka. Inne buty. Znów prelekcje, lunch, prelekcje... Cały dzień (właściwie oba) chodzenia wyprostowanym, w wysokich butach, a do tego trzeba się jeszcze starać wypowiadać poprawnie. Chociaż z reguły nie mam z tym problemu, to wiadomo, że na co dzień mówi się dość niedbale, a tu nagle trzeba się postarać.
I w końcu mój dwudniowy wielkomiejski surwajwer się skończył. Jeśli ktoś mnie trochę zna, to z reguły nie jest sobie w stanie wyobrazić mnie w sukience i na obcasach. Może dlatego, że nie łatwo mnie w tym wcieleniu spotkać.
Co można jeszcze powiedzieć o konferencji... Ludzie mówili, że była na wysokim poziomie, że dobrze zorganizowana, prelegenci dziwili się, że jak to, tacy młodzi ludzie zorganizowali takie wielkie przedsięwzięcie i to na tym poziomie. Pytali się nas o to jak się zebraliśmy. No jak - wszyscy jesteśmy znajomymi Kota - z harcerstwa, ze studiów, skądkolwiek. I zrobiliśmy ją ot tak, po prostu. Co prawda gdyby nie nasz Kot-kierownik to pewnie nie wyszłoby jak trzeba. Nawet śmialiśmy się, że jak tylko zamknie za sobą drzwi hotelu, ten rozpadnie się ;)
A jakie moje odczucia? Bardzo pozytywne. Szczególnie przez ludzi, bo właściwie wszyscy się uśmiechali. Szczególnie Alan, jeden z prelegentów, uśmiechał się non stop i to jeszcze w dodatku prawie dookoła głowy ;) Niestety nie byłam w stanie z nim pogadać, bo kompletnie nie znam angielskiego...
Mimo że przeżyłam ciężki surwiwal, to jest pozytywnie. Bardzo.

wtorek, 15 maja 2012

Żółkiew i znów Lwów

Z Ukrainy wróciłam już dawno, ale czas opisać dalszą część naszych wschodnich wojaży.
Po nocnych spacerach i podróży wyszło na to, że wstaliśmy dopiero na późne śniadanie. Bardzo późne śniadanie. Nie mniej jednak postanowiliśmy wybrać się do Żółkwi, oddalonej nieco od Lwowa. Żółkiew - podobnie jak Lwów - to prawie polskie miasto. Założone przez Stanisława Żółkiewskiego, potem należało do Daniłowiczów, Sobieskich i Radziwiłłów. O historii nie ma co się rozpisywać, bo nie znam się na tym, a na Wikipedię każdy wejść potrafi.
Nasze przygody zaczęły się już we Lwowie. Pojechaliśmy na autostancję, z której odjeżdżał nasz busik, tam kupiliśmy bilety - tylko dwa, bo okazało się, że nie ma więcej miejsc, ale kierowca wpuścił nas i tak we troje i nie kazał dopłacać. W dodatku dogadałyśmy się z nim, że ma w Polsce rodzinę, a zanim jeszcze wyjechaliśmy zaczął szperać w swoim odtwarzaczu i szukać jakiejś piosenki. Siedzimy, słuchamy i nagle - "Ej, to jest po polsku!". Pan kierowca puścił nam wspaniałe disco polo pt. "Żono moja", która to piosenka przewinęła nam się jeszcze podczas wyprawy, ale o tym będzie w kolejnych wpisach.
Szczęśliwie dojechaliśmy do Żółkwi i skierowaliśmy się na rynek i do pierwszego z trzech odwiedzonych kościołów. Kiedy do niego podeszliśmy, okazało się, że jest tam krata zamknięta na kłódkę, ale w chwilę później wyszedł do nas z pobliskiego budynku pewien pan i zapytał, czy nam otworzyć. "Jak da radę, to tak" i weszliśmy. Kościół był wymalowany na prawdę niesamowicie. Nigdzie jeszcze nie widziałam tak namalowanego Boga (w polskich kościołach jakoś w ogóle nie maluje się Boga...). Starzec z siwą brodą, z trójkątem opatrzności wokół głowy, trzymał w rękach kulę ziemską. Niestety nie można było tam robić zdjęć, więc nie mam nic, choć bardzo mnie korciło, żeby zrobić tylko to jedno zdjęcie. Druga rzecz, która ogromnie mnie zaskoczyła i z którą nigdy się jeszcze nie spotkałam to namalowany na ścianie diabeł. Czerwony stwór, piekielne ognie... Kto by pomyślał, że taki może się znaleźć w kościele...
Pomaszerowaliśmy dalej, do drugiego z kościołów, już bardziej obleganego przez polskich turystów, może dlatego, że i kościół polski. Na ścianach herby, w podziemiach krypta z grobem m.in. Żółkiewskiego, podobno gdzieś obraz "Bitwa pod Chocimiem", ale go nie zauważyliśmy... W tym kościele bardzo widać było polskość tego miasta.
Wybraliśmy się dalej, tym razem na zamek - nieduży i właściwie nigdzie poza dziedziniec nie wolno było wchodzić (można, ale nie wolno), więc pokręciliśmy się trochę, a Kęsik znalazła czterolistną koniczynę.
Ostatnim naszym przystankiem, zaraz po sklepie, w którym kupiliśmy lody, była drewniana cerkiew, do której niestety nie dało się wejść, jednak już wystarczyło, że od zewnątrz robiła niesamowite wrażenie (takie, jakie zawsze robią drewniane cerkwie).
Wróciliśmy do Lwowa. Usiedliśmy przy fontannie, bo tam było nieco chłodniej. Nagle czuję, że ktoś tyka mnie palcem w kawałek odsłoniętych pleców. Odwracam się, patrzę, a tak mały chłopiec, lat może 5, patrzy się na mnie i się uśmiecha. Zrobiło mi się niesamowicie miło i od razu też chciało mi się uśmiechać. Niestety mama dość szybko poszła sobie z chłopcem.
Wieczorem spotkaliśmy się na rynku z Jurą i Julą i razem poszliśmy na koncert, który odbywał się na dziedzińcu ratusza. Najpierw grał jakiś zespół, złożony głównie z instrumentów dętych, który pochodził w dużej części z Polski, bo zapowiadali po polsku kolejne piosenki. Potem wystąpił zespół, który Jula po prostu uwielbiała - Daha Braha, zespół z Kijowa. Trzy babki i dziwnych, futrzastych czapkach i facet, który tak potrafił tak niesamowicie śpiewać, że myślało się, że t któraś z tych babek. Grali na bębnach, akordeonach, basie (albo wiolonczeli, nie pamiętam), a ich piosenki były niesamowite i bardzo energetyczne, że aż nie dało się nie tańczyć. A rano, kiedy już żegnaliśmy się z Jurą i Julą, Jula powiedziała mi, że fajnie tańcuję :)
Nasz pobyt we Lwowie skończył się w poniedziałek rano, kiedy to spotkaliśmy się z resztą naszej ekipy i już w szóstkę ruszyliśmy w dalszą drogę.

środa, 9 maja 2012

My idziemy na Lwów!


Cała historia zaczyna się 27 kwietnia, w piątek, w dzień, w który zaczynał się długi weekend majowy.
Godzina 15:31. Pociąg do Krakowa odjeżdża z Gdyni Głównej. A przynajmniej powinien, ale w PKP byłoby nudno, gdyby rzeczywiście odjechał punktualnie. 10 minut później rzeczywiście zaczynamy jechać. Ludzi powoli robi się coraz więcej, ale nie jest źle. Bez większych przygód dojeżdżamy do Krakowa. Chwilę kimamy na peronie, ale potem czas przejść na peron, z którego odjeżdża nasz pociąg do Przemyśla. Ludzi mnóstwo, pociąg oczywiście opóźniony. I to mnóstwo ludzi chce wsiąść do tego jednego, za krótkiego pociągu. No, nie wszyscy się zmieścili. My na szczęście daliśmy radę. Jedziemy jak sardynki w puszce. Potem trochę się przerzedza, ale miejscówka na korytarzu jest tak wygodna, że nie warto już jej zmieniać.
Dojechaliśmy do Przemyśla. Z dworca odebrał nas kęsikowy znajomy. Wraz z nim poszliśmy chwilę odpocząć po podróży i zjeść śniadanie. Potem krótki spacerek po przemyskim parku, swoją drogą bardzo ładnym, chwila kimania i czas ruszać w dalszą drogę. Tym razem busikiem, do przejścia granicznego w Medyce.
W Medyce (wiocha jakich mało) wymieniliśmy PeeLeNy na Hrywny i podążyliśmy do przejścia granicznego. Obyło się właściwie bez większych przygód. Już za granicą odnaleźliśmy busik do Lwowa, zapłaciliśmy 21 hrywien i poszliśmy spać na 1,5 godziny.
Lwów. Duże miasto. Bardzo ładny dworzec, przynajmniej z zewnątrz. Poszliśmy w stronę centrum, zawitaliśmy do knajpki napić się kwasu. Nigdy nie lubiłam kwasu chlebowego, ale ten był rzeczywiście dobry. Potem w okolicach opery udało nam się zdobyć kartę sim jednego z ukraińskich operatorów i skontaktowaliśmy się z naszym Couchsurferem - Jurą. Pierwsze wrażenie wywarł na mnie takie, jakie wywierają faceci w rurkach, ale na szczęście pierwsze wrażenia bywają mylne. Bardzo spoko chłopak, miły, trochę jakby zakręcony, ale starał się jak mógł, żeby nas ugościć i dobrze mu szło. Mi pewnie też nie byłoby łatwo. Zanieśliśmy rzeczy do jego mieszkania, po czym wybraliśmy się na mały spacer, a w tym czasie Jura poszedł po swoją koleżankę Julę, która przyjeżdżała z drugiego końca Ukrainy. Dziewczyna też niesamowita, strasznie pozytywna, tylko ciężko było nam się troszkę z nią porozumieć - o ile Jura mówił po angielsku i po ukraińsku, więc rozumiał polski, to ona mówiła po rosyjsku (wschodnia Ukraina), a to już mniej podobne do polskiego. Nie mniej jednak daliśmy radę, porozumiewając się szczerymi uśmiechami.
Wieczorem, po chwili spania, poszliśmy na mały spacer na wysoki zamek. Zamku tam już prawie nie ma, ale za to spore wzgórze, z którego roznosi się widok na cały Lwów. Było to pierwsze miasto na naszej drodze, którego panoramę oglądaliśmy nocą... Przepięknie. Kilka zdjęć i czas do domu i spać, bo jutro znów czekał nas długi dzień.
A zdjęć z Lwowa mam bardzo mało. Właściwie tylko widoczne tu rozszczepienie światła, zwane tęczą, w fontannie koło opery i buta zrobionego z roślinek na pewnym skrzyżowaniu.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Hej, hej, hej sokoły...

Wyjeżdżam sobie jutro na Ukrainę. Właściwie nie istnieję przez kilka dni. Po prostu mnie nie ma. Trochę sobie odpocznę.
Z jednej strony cieszę się, że jadę. Tydzień spędzony ze wspaniałymi ludźmi to jednak coś, co nie zdarza się często. Szczególnie "prywatnie", czyli "nieharcersko". Z drugiej strony troszkę mi tam nie po drodze, bo zaraz po długim weekendzie zaczyna się miliard kolokwiów. Sesja to pikuś przy tym co dzieje się przed nią. Mimo tego żyć jakoś trzeba i nauczyć się też, bo przecież kto jak nie ja?
Ostatnio znów zaczęła powstawać lista rzeczy do zrobienia, ale jest jakaś taka przerażająco długa, a ja czasem nawet nie do końca mam kiedy włączyć komputer. Rano z domu wychodzę, wieczorem wracam. Dobrze, że jeszcze nie mam tak, że wychodzę jednego dnia, a wracam następnego, ale obawiam się, że do tego też już nie daleko.
No cóż. Nie ma co narzekać. Doba ma 24 godziny i zawsze będzie miała, jedyne co można zrobić, to jakoś sensownie ją rozplanować, więc ja, z powodu napiętego jutrzejszego harmonogramu, powinnam już spać. To idę. Dobranoc wszystkim czytającym wieczorem i dzień dobry tym, co będą czytać rano.

piątek, 20 kwietnia 2012

Pozdrowienia z harctrixa

Żyję sobie i żyję, czas przecieka mi pomiędzy palcami, ledwo się obejrzałam, a tu minęły już 2 tygodnie od poprzedniego wpisu. Coś trzeba napisać :) Pozostaje jeszcze pytanie co.
Czwartki są ostatnio strasznie długimi dniami. Wychodzę o 6 rano na basen, wracam po zbiórce, najwcześniej o 20. Nawet nie wiele po drodze czasu i miejsca na odpoczynek.
Na szczęście ostatnio znalazło się kilka godzin na to, aby móc je poświęcić ludziom, pogadać, może wymyślić jakiś sposób na rozwiązanie problemów. Od jakiegoś już czasu mam wrażenie, że do gadania jestem dobrą osobą - jakoś tak zawsze wychodzi, że znam większość problemów swojego środowiska, bo ludzie sami przychodzą i mówią, że coś jest nie tak. I mimo tego, że nie zawsze jestem w stanie jakoś konkretniej pomóc, to mam coś, czego, jak się ostatnio okazuje, wielu ludzi (szczególnie tych, od których by się tego wymagało), nie posiada - umiejętność słuchania. To jest przecież tak ważne w rozmowie, a mam czasem wrażenie, że niektórzy o tym zapominają... A to tworzy całe mnóstwo problemów - plotki, niedogadania. Ostatnio często spotykam się z opiniami ludzi typu "bo ten to robi to i to", "a tamten to jest taki i owaki", mimo tego, że wypowiadający się ludzie nie mają pojęcia o sytuacji (tzn. słyszeli jakieś plotki), ale nie przyjdą do "tego i tamtego" i nie zapytają o co chodzi. Co najwyżej opieprzą z góry na dół, jak to on tak może.
Trochę enigmatycznie i ogólnikowo, ale cóż, nazwiskami rzucać przecież nie będę. Nie o to tu chodzi. Ale jeśli ktoś już czyta, to mam jedną radę: więcej słuchaj niż mów. Sprawdza się, na prawdę.

środa, 4 kwietnia 2012

Gdzieś między jednym a drugim życiem

Dziś będzie krótko. Szukałam czegoś w szafie i musiałam wyciągnąć z jednej półki wszystkie rzeczy. Akurat z tej półki, na której trzymam wszystkie "harcerskie" rzeczy. Chusty, kartonik z plakietkami, wyłogi, getry... Wszystko, czego już nie noszę na co dzień. Wszystkie wspomnienia. Mam tam 5 chust ze wspomnieniami (chusta gromady, pierwszej drużyny, zlotu w Krakowie, kursu z Białorusinami z zeszłych wakacji i zastępu z pierwszej kolonii zuchowej), 24 buttony z różnych imprez, 5 sprawności zuchowych, pierścień z zuchów, srebrną lilijkę z beretu (tą, którą przypięłam do niego 9 lat temu i odprułam w zeszłym roku, żeby przypiąć złotą), 36 i 1/3 plakietek, w tym 6 własnoręcznie wyszytych, 4 z Czernicy i 6 i 1/3 z RTL-ów, do tego 5 zielonych, 4 czerwone i 2 granatowe wyłogi, 2 czarne i 2 granatowe getry z białymi paskami, zuchowy beret i naramiennik z pierwszej drużyny z wyszytą pionierką. Na tablicy korkowej wisi plakietka gromady i 3 zuchowe gwiazdki. Do tego to wszystko co jest na jednym czy drugim mundurze... I 2 stare mundury w szafie.
Same wspomnienia. I coś, bez czego nie wyobrażam sobie życia. Nie wyobrażam sobie siebie jako nie-harcerki. Znaczy się tego, co bym robiła teraz w życiu, gdyby nie było mnie w Związku. Już ponad pół życia w tym siedzę. I nie, nie mam znajomych spoza harcerstwa. Tylko kilkoro ze studiów, ale widzę się z nimi głownie na uczelni...
Czas zacząć myśleć o "wyjściu w świat", o tym, co będę robić w życiu, bo przecież nie zostanę "skautem zawodowym"...
Harcerzu! Jeśli to czytasz, to zastanów się, czy masz jeszcze życie poza harcerstwem. A potem zrób tak, żeby na pewno je mieć, bo harcerstwo chleba (podobno) nie daje.
To ja idę śnić o planach na przyszłość. Dobranoc.

poniedziałek, 26 marca 2012

Ciągle w drodze, kiedy koniec - nie wiem...

Ostatnio znów całe mnóstwo rzeczy się dzieje. To bieganie z jednego miejsca w drugie, to jakiś rajd, to coś tam... Snu niby tyle co zawsze, ale jakoś ciężko się wyspać.
Jest mniej więcej połowa semestru, więc są i kolokwia ze wszystkiego po kolei. A ja nawet nie wiem, czy chcę studiować ten kierunek. Chciałam skończyć przynajmniej ten rok na czysto i ewentualnie wziąć dziekankę, ale nie wiem czy z wyrobię z tymi wszystkimi egzaminami. Rodzice będą marudzić, jak zrezygnuję ze studiów, a mi się wydaje to lepszym pomysłem niż męczenie się na kierunku, który zacząłby mnie na prawdę interesować może na drugim stopniu (inżynieria dźwięku i obrazu), a w którym dodatkowo nie widzę swojej przyszłości. Czas na poważnie zastanowić się, co ja właściwie chcę robić i znaleźć pracę. Albo jakąś szkołę policealną. Hmm...
Harcersko jest raczej jak zwykle - miliard maili, tylko pomysłów już coraz mniej. Cała sterta Czuwajów z lat 90. leży przy łóżku i czeka na przejrzenie i przeczytanie co ciekawszych artykułów. RTL czeka na ostateczne przygotowanie. Złaz kursu zastępowych czeka na znalezienie miejsca. Akcja zarobkowa (zbiórka publiczna) czeka na zorganizowanie. Kierownik na obóz się szuka. Podharcmistrz niedługo może się otworzy. HR się robi. Ja czekam na JOTT-a i na Wędrowniczą Watrę (na którą zresztą muszę ogarnąć patrol). Generalnie jest jak zawsze.
Z mojego HR-a to na razie najlepiej idzie mi pisanie na blogu. No i chodzenie na basen co tydzień, bo mam wf na studiach. Poza tym jeszcze kilka informacji znalezionych w necie i przydatnych do realizacji reszty zadań.
Trochę sobie pomarudziłam, ale tak ogólnie to źle nie jest. Przecież to wszystko można zrobić. Tylko najgorsze, że Całusy grają w Contraście w najbliższy piątek, a ja wtedy jestem na RTL-u. Choć, podobno, nie ma rzeczy niemożliwych... ;)

PS. Przeczytałam sobie to co napisałam i myślę sobie, że to w sumie fajne, że moim największym problemem aktualnie jest to, że nie mogę być na koncercie jednego z moich ulubionych zespołów, a ze wszystkim innym mogę sobie poradzić :)
PPS. Zdjęcie własne, wykonane Zenitem. Tory relacji Gdynia - Kościerzyna na Małym Kacku :)

niedziela, 18 marca 2012

Łódź (22:03) -> Toruń (00:44)

W zeszły weekend miałam okazję być na YAPIE w Łodzi - taki duży festiwal piosenki studenckiej. Impreza zupełnie nie harcerska, ale spędzona w harcerskim gronie. A harcerze, jak to harcerze, lubią sobie czasem pomarudzić. A odpowiednio wykorzystane marudzenie jest całkiem pozytywne.
Podczas wyjazdu miałam okazję rozmawiać z różnymi ludźmi na różne tematy, m.in. trochę o wychowaniu duchowym w Związku (na to szykuje się oddzielny post), trochę o namiestnictwie (z osobą, której właściwie wcześniej nie znałam, ale w ZetHaPie jak to w ZetHaPie - szybko poznaje się ludzi i gada się z nimi jakby znało się ich od dawna), no i trochę o wszystkim. O wszystkim, o czym można rozmawiać w pociągu między Łodzią a Toruniem w nocy pomiędzy niedzielą a poniedziałkiem.
Otóż zaczęło się niewinnie od wjeżdżania na reformy edukacyjne, a potem przeszło na harcerskie rozkminianie, jakby to mogło być dobrze, gdyby... Zresztą to nieważne. Ważniejsze jest to, co dla mnie wypłynęło z tej rozmowy i o tym mam zamiar napisać.
Są pewne dwie Rzeczy, których niejednokrotnie bardzo w Związku brakuje, szczególnie funkcyjnym. Rzeczy absolutnie niezbędnych do sensownej pracy. Rzeczy przez duże "RZ". Motywacja (przez duże "M") i Inspiracja (przez duże "I").
Czasem jest tak, że gdzieś tam między uszami pojawia się Pomysł. Nie byle jaki. Taki, który mógłby zmienić świat, albo choćby jego część. Tylko że kiedy Pomysł nie spotka Motywacji, to nic z niego nie będzie. I tu znajdujemy (tak mi się zdaje) rozwiązanie wielkiej części problemów kadry od zastępowych wzwyż - Motywować! Takie proste słowo, które wszyscy doskonale znamy i które przewija się w większości instruktorskich rozmów. Pozostaje pytanie - jak? Przede wszystkim skutecznie. Choć to nie zawsze jest proste. Ale możliwe.
Jeśli miałabym komuś poradzić, skąd czerpać Motywację i Inspirację, powiedziałabym - rozmawiaj! Rozmawiaj z innymi instruktorami, harcerzami, ludźmi. Chyba nic nie inspiruje tak bardzo jak możliwość "twórczego marudzenia", czyli porozmawiania z drugą (trzecią, czwartą...) osobą o swoich problemach, obawach, pomysłach, wysłuchanie jej problemów i tego, jak sobie w danych sytuacjach poradziła (lub co nie podziałało), wymiana doświadczeń. I niesamowitym jest, kiedy mówisz komuś, że masz jakiś niewyraźny pomysł, a on odpowiada Ci "Super. Działaj!".
Podsumowując - zachęcam wszystkich do rozmawiania. Nie tylko mówienia, ale przede wszystkim słuchania. Spotykajcie się z ludźmi, kiedy tylko możecie - na rajdach, wyjazdach, zbiórkach. Wiedzcie, że każdy ma problemy, często podobne do waszych, ale, jak to mówią, w kupie siła! Wspierajmy się nawzajem, a na pewno wtedy wszystkim będzie lepiej, a nasi harcerze i zuchy będą mogli zyskać jeszcze więcej.
I tak na sam koniec, chciałabym pozdrowić niesamowitego druha, z którym rozmawiałam tego wieczoru i który dał mi motywację i inspirację do działania. Dziękuję, Karolu :)

poniedziałek, 12 marca 2012

Cośtam o HaeRze

Otworzyłam HR - wkrótce zostanę półbogiem, końcowym produktem ZHP, pozostanie tylko zdechłą rybą w twarz i wypad do życia.
Ale tak na serio. Ostatni stopień harcerski wśród wędrowników często wywołuje dyskusje. Kto to jest Harcerz Rzeczpospolitej? Kto może taki stopień zdobyć? No i częste: "Ja się nie nadaję na bycie HaeRem", "to nie stopień dla mnie", "nie jestem jeszcze na tyle ogarnięty/ta, żeby go zdobyć" itp.
A ja na przekór temu wszystkiemu otworzyłam. Nie mam poukładanego życia, bo nie o to chodzi (a przynajmniej ja tak myślę), żeby mieć wszystko na cacy PRZED zdobyciem stopnia. Bo skoro ktoś już jest całkowicie ukształtowany, to nad czym ma pracować? (Każdy ma wady, nad którymi warto, ale chodzi mi tu raczej o samo zmienianie i układanie swojego życia.)
Inną sprawą jest to, że trzeba dobrze zastanowić się nad próbą i nad samym faktem tego, czy jest się gotowym zmieniać swoje życie (pewnie w wielu przypadkach będzie to dość znaczna zmiana), "dorosnąć" do porządnie ułożonej próby i nastawić się na cel, a nie na "A, otworzę sobie HR i będę mieć 2 gwiazdki na pagonie". I, mimo tego, że jest to stopień dla "staruchów", bardzo indywidualny i nastawiony raczej na osobę go zdobywającą niż na jej środowisko, bardzo ważna moim zdaniem jest rola opiekuna - kogoś, kto będzie potrafił spojrzeć na nas "od zewnątrz". Na przykład w moim przypadku było (jest) tak, że dzięki rozmowom z opiekunką przy okazji układania zadań wiele sobie o sobie uświadomiłam, albo nazwałam rzeczy, których wcześniej nie potrafiłam (lub nie chciałam) określić.
W ramach podsumowania - myślę sobie, że to nie prawda, że HR jest tylko dla półbogów, że trzeba być nie wiadomo jak wspaniałym, żeby go zdobyć. Właściwie nawet bardzo zachęcałabym wszystkich, którzy zrobili HO i na tym na razie ich rozwój osobisto-wędrowniczy się skończył, do przemyślenia, czy może HR będzie dobrym pomysłem - może dzięki temu, że będziecie swoje działania mieli sprecyzowane w zadaniach, łatwiej będzie zrobić rzeczy, które od dawna się chciało lub powinno i przez to osiągnąć życiowe cele?
Bo o własnym rozwoju nie powinno się zapominać, kiedy jest się instruktorem. Wtedy właściwie jeszcze bardziej trzeba o nim pamiętać.