sobota, 31 marca 2018

La la la - APSIK!

Już ponad połowa pobytu za mną. Przez te kilka miesięcy zdążyłam poznać trochę ludzi, zarówno pracowników, jak i podopiecznych ośrodka. I dziś będzie o tych drugich. I będzie długo.

Ten post powstaje z dwóch powodów - po pierwsze, będziecie mogli poczytać, w jakich "warunkach" ja tu pracuję. Po drugie - ja sama będę sobie mogła za jakiś czas przypomnieć, jak to było.

Na początek trochę o tym, jak tu jest to wszystko zorganizowane. Cały ośrodek to kilka budynków, wszystko ogrodzone płotem. Wyjść/wejść da się tylko przez jedną bramę, przy której siedzi ochroniarz. To miejsce nazywa się Kfar Avoda - Kfar - wioska, Avoda - praca. Hehe. W ogóle ośrodek został wybudowany kilkadziesiąt lat temu (przypuszczam, że około 50 lat temu) i początkowo pracownicy, albo przynajmniej część z nich, mieszkali w budynku o nazwie Vilot (Wille), który jest odgrodzony płotem od reszty ośrodka. Na terenie jest kilka budynków gospodarczych (są też kury), duża kuchnia ze stołówką, Kidum - budynek, gdzie są dyskoteki i ćwiczenia, Mass - budynek, w którym część podopiecznych pracuje przy pakowaniu plastikowych sztućców albo gier, budynek fizjoterapii, klinika (to chyba nie jest najlepsze słowo, ale tak je tłumaczą google) - miejsce, w którym są leki i sanitariusze, no i najważniejsze - domy, w których mieszkają podopieczni. Domów jest 12, przy czym dwa (Gefen i Jasmin) są puste, a każdy ma nazwę jakiejś rośliny. 
Narkis - czyli Narcyz - to budynek, w którym mieszkają wolontariusze, czyli ja też. 
Kalanit - Zawilec - męski dom, nie wiele o nim wiem, ale tam są podopieczni, którzy raczej z niego nie wychodzą. Mają ogrodzony teren przy budynku i czasem tam siedzą. Dużo krzyczą i ogólnie to raczej trudniejsze przypadki.
Oren - Sosna - męski, tu są raczej spokojniejsi (mniej problematyczni) i bardziej sprawni, chyba wszyscy chodzą i większość mówi w miarę sensownie. Niektórzy z tego domu chodzą sami po ośrodku.
Brosh - Świerk - męski, nie wiele o nim wiem, tam raczej wszyscy siedzą w środku (niektórzy na ziemi, przed samymi drzwiami...), czasem wychodzą posiedzieć na ławeczkach, więc raczej nie są z tych, co by uciekali, jak w Kalanit.
Dafna - Wawrzyn - męski, wszyscy są mobilni, ale niezbyt rozmowni. 
Haruv - Szarańczyn - mieszany dom, ale są oddzielne części dla kobiet i mężczyzn. Wszyscy są na wózkach albo w łóżkach. Mało kto mówi jakoś sensownie, ale sporo z nich rozumie i jakoś się komunikuje. Niektórzy w ogóle. W tym domu na początku pomagałam przygotowywać śniadania i karmić - mało kto je samodzielnie. Czasem zabieramy wózki na spacer.
Tilia - Lipa - chyba jedyny całkiem mieszany dom. Mam wrażenie, że jest to dom o najwyższej średniej wieku, a na pewno mieszka tu najstarsza rezydentka - ma 86 lat. Część na wózkach, ale czasem chodzą z "chodzikiem" w ramach fizjoterapii, część ma "balkonik", część chodzi bez, ale trochę krzywo. Z mówieniem różnie, ale z reguły dobrze, no i zdaje się, że wszyscy rozumieją, co się do nich mówi. Na początku z nimi chodziłam na poobiednie spacery.
Hadas - Mirt - żeński dom, dość "lajtowy" - wszyscy chodzą, większość mówi, niektórzy nawet chodzą sami po ośrodku. Niektórym czasem odbija i robią się odrobinę bardziej agresywne, ale nie są niebezpieczne dla otoczenia, tylko czasem dla siebie nawzajem.
Vered - Róża - żeński dom, wszyscy chodzą i mniej lub bardziej mówią. Czasem pomagają pracownikom np. zmieniać pościel, odnieść rzeczy do prania albo przyprowadzają się nawzajem na posiłki i leki. Mimo wszystko czasem nie bywa zbyt kolorowo - ale o tym dalej. W tym domu aktualnie spędzam czas przed śniadaniem i przed obiadem, głównie chodzę na spacerki. 
Zait - Oliwka - żeński i chyba najmłodszy (pod względem średniej wieku) dom. Kontakt z mieszkankami jest raczej ograniczony - nigdy nie wiem, czy one rozumieją cokolwiek, co się do nich mówi - dają radę z prostymi poleceniami, typu "chodż", "siadaj", "wstań", "idź tam", ale na tym kontakt się kończy. Z nimi teraz chodzę na spacery codziennie po obiedzie.

A teraz będzie o konkretach. Jako że nie wszystkie imiona pamiętam, będzie o "takich jednych". Uprzedzam, że niektóre napisane tu rzeczy mogą być nieco obrzydliwe, no ale... tak właśnie tu jest. 

Jest taka jedna...

... w Haruv, która zawsze się uśmiecha, jak się do niej przychodzi. Co prawda nie ma większości zębów, ale to nie przeszkadza. Ma spojrzenie dobrej babci. Wszystko rozumie, ale niestety ma problem z mówieniem, czasem wydusi z siebie jakieś słowo. Cały czas jest w łóżku - czasem w takim mniejszym, jeżdżącym, więc można ją zabrać na spacer. 

... w Haruv, na wózku, ale czasem sama na nim jeździ. Czasem ma gazetę i przewraca strony (nie czyta), czasem z całej siły wali ręką w stolik i drze się w niebogłosy, czasem wali ręką w swoją głowę. Lubi masaż i czasem pokazuje na swoje nogi i chce, żeby ją masować. Nigdy nie chce wracać ze spaceru z powrotem do budynku.

...w Haruv, która zawsze na wszystko mówi "lo, daj, zeu", czyli "nie, przestań, koniec", ale czasem chce się przytulać i nie chce potem puścić. Wygląda trochę jak wiedźma - ma bardzo męskie rysy twarzy, rosną jej włosy na brodzie i zawsze ma albo wściekłą minę albo szyderczy uśmiech.

...w Haruv, taka malutka, że siedzi mieści się na wózku siedząc z podkurczonymi nogami. Jak się do niej podejdzie, to wyciąga ręce i łapie za dłonie. Czasem śmiesznie się obraca na wózku, tak, że siedzi przodem do oparcia. Ma około 60 lat, ale wcale nie wygląda.

...w Tilia, która urodziła się w Londynie i mówi po angielsku (z pięknym brytyjskim akcentem). Jest bardzo zaborcza i chce, żeby spędzać czas tylko z nią. Ciągle mówi, że źle się czuje, czasem rzeczywiście coś sobie zrobi, jak upada - chodzi z takim balkonikiem na kółkach, ale to jakoś nie przeszkadza jej się czasem przewrócić. Czasem chce, żeby puszczać jej piosenki z filmu "Sound of music", zna je na pamięć i śpiewa. Swoją drogą, całkiem przyjemny film. 

...w Tilia, ma 86 lat i jest najstarsza w całym ośrodku. Mówi trochę niewyraźnie, chodzi z balkonikiem. Ma koleżankę, z którą zawsze siedzą sobie razem i czasem rozmawiają.

...w Tilia, ma ponad 80 lat, jest bardzo pomarszczona i trochę głucha. Zawsze woła i chce się przytulać i dawać buziaki. Ma sporo maskotek i zawsze którąś (albo kilka) przy sobie.

...w Hadas, która próbowała mi podciągać spodnie, bo myślała, że są za nisko. 

...w Hadas, podobno wysłali ją do ośrodka po tym, jak mając mniej więcej 18 lat ukradła sąsiadowi pieniądze. To znaczy pewnie po tym wydarzeniu zauważyli, że coś jest z nią nie tak. Trochę mówi po angielsku i czasem niby po japońsku (chyba musiała się kiedyś uczyć). Ogólnie wydaje się spokojna, ale słyszałam, że ostatnio złapała inną kobietę za włosy i zaczęła walić jej głową w stoł. 

...w Hadas, która niby chodzi pracować do Mass, ale wydaje mi się, że i tak nic tam nie robi i zwykle wraca szybciej niż powinna do swojego domu. Cały czas narzeka pod nosem i trudno ją uciszyć.

...w Vered, która ma różne humory - czasem jest ok, czasem nie można jej powiedzieć "dzień dobry", bo mówi, że masz sobie pójść. Czasem chodzę z nią na spacery po ośrodku i słuchamy hebrajskich piosenek dla dzieci. Raz znalazła bluzę w śmietniku i koniecznie musiała ją ubrać. Innym razem w Tilia przerzucała kosze z praniem, zdjęła swoją bluzę i założyła inną, którą tam znalazła. Czasem po prostu ściąga bluzkę, bo jej się nie podoba i trzeba jej dać inną, bo będzie chodziła goła od pasa w górę... Bardzo lubi chodzić do szpitala, ale podobno w szpitalu też potrafi się rozbierać... Podobno jeszcze jakieś 10 lat temu uciekała z ośrodka przez płot.

...w Vered, która zawsze chce, żeby z nią spacerować, nawet jeśli tylko w budynku. Nie mówi za bardzo, ale jak widzi się na ekranie telefonu, to mówi swoje imię. Poza tym trochę wydaje z siebie skrzeki jak papuga. Da się czasem z tych skrzeków wyróżnić słowa, jak na przykład "letajel", czyli spacer. Czasem stoi w oknie pokoju przyklejona nosem do moskitiery, czasem wali nosem w kolano, ale nie wygląda na to, żeby robiła sobie krzywdę. Ma bardzo ciekawą mimikę twarzy, czasem wygląda to tak, jakby każdy mięsień poruszał się zupełnie niezależnie. 

...w Vered, która cały czas chodzi w specjalnej czapce, takim miękkim kasku, bo czasem robi sobie krzywdę. Raz miała mocno podbile oko, innym razem złamany palec, nikt nie wie, jak. Czasem dostaje leki, które ją zamulają, ale mimo to próbuje czasem chodzić, dopóki nie zaśnie. Potrafi bardzo mocno złapać za rękę. Ma kolekcję różnych rzeczy - kilka małych, plastikowych zabawek, dwie paczki po papierosach, ostatnio znalazła korek od butelki - przypuszczam, że dołączył do kolekcji. Jak się z nią idzie, to trzeba jej przypominać, żeby podniosła głowę, bo inaczej się garbi i zaczyna się uwieszać na ręcę. Potrafi zrobić siku na ławce - po prostu ściąga gacie i sika. Jak się widzi w przedniej kamerce telefonu to zawsze mówi jak się nazywa, czasem też pokazuje na czapkę, oczy, usta, nos i wymienia ich nazwy. Czasem śmieje się z ludzi i macha wszystkim po drodze.

...w Vered, która zawsze siedzi sama w jednej ze stołówek (w Vered są 3 stołówki). Czasem zabieram ją na spacer, chodzi generalnie całkiem nieźle. Ale miewa "trudne dni" - czasem nie chce iść do miejsca, gdzie mają różne gry i zabawki (nakładanie koralików, czy dopasowywanie drewnianych kształtów), kiedyś widziałam, jak zaczęła uciekać widząc swojego brata, który przyszedł ją odwiedzić - generalnie raczej nie ucieka.

...w Vered, która 10 razy pod rząd pyta "Mi at?", czyli "Kto ty?", mimo że pamięta moje imię...

...w Vered, która nie chce jeść. Moim niewdzięcznym zadaniem jest próba nakarmienia jej, ale w "gorsze" dni musi to zrobić ktoś z pracowników. Najgorsze jest to, że jak już się jej włoży łyżkę z jedzeniem do buzi (czasem się to nie udaje, bo zsuwa się na krześle i kręci we wszystkie strony), to potem trzyma jedzenie w buzi bardzo długo, zanim je połknie. Czasem weźmie drugą łyżkę, trzecią - a potem wszystko z powrotem wypluje na talerz. Czasem chodząc po budynku ściąga na chwilę spodnie i gacie, a potem je podciąga.

...w Vered, która mieli ustami jak wielbłąd. Tak jakoś żuchwą na boki, ja tak nie umiem.

...w Vered, która ciągle powtarza "pele, pele" (nic to nie znaczy), czasem też mówi "en ima, en aba, en Hana, en pele", czyli "nie ma mamy, taty, Hany, pele". Czasem krzyczy to "pele". Co więcej mówi też jedząc. Przy okazji macha ręką. Czasem mam wrażenie, że czaruje albo coś, bo kiedyś robiła ręką tak, jakby zabierała niewidzialne paproszki ze swojej nogi, kładła ją na moją dłoń, a potem przekładała je z powrotem.

...w Vered, która ma siniaki tak na wysokości kości policzkowych, bo czasem (często) uderza się tam palcami, albo całymi dłońmi wali w obie strony głowy.

...w Zait, która ma zawsze uśmiech, jakby coś knuła. Jak się ją zabierze na spacer, to próbuje uciekać. Czasem mam ochotę ją puścić i zobaczyć dokąd ucieknie (tu serio nie ma gdzie uciekać...), ale nie chce mi się potem za nią latać.

...w Zait, która na spacer najchętniej chodziłaby tam, gdzie nie ma drogi - po trawie, między drzewami. Siada w kucki, ale tak, że siedzi tyłkiem też. Czasem w tej pozycji odwraca się tyłem do oparcia ławki i jeszcze się buja, więc zawsze się obawiam, że spadnie (nie spada). Czasem jak wracamy ze spaceru i czekamy chwilę pod drzwiami, żeby ktoś je otworzył, to ona kuca i sika. 

...w Zait, która śpiewa, a właściwie bardziej nuci, bo nie ma tam słów. Ale za to są prawdziwe melodie, tylko nie wiem, co to za piosenka, którą często śpiewa...

...w Zait, która jest taka malutka (sięga mi mniej więcej do piersi), nie widzi, nie wiadomo czy słyszy. Często się śmieje, jak się z nią idzie na spacer i lubi się przytulać, czasem co parę kroków. Jak z nią idę, to czuję się jak w jakimś memie pt. "kiedy prowadzę pijaną koleżankę do domu" - nigdy nie prowadziłam pijanej koleżanki do domu, ale tak mi się to kojarzy, bo ona chodzi zygzakami, trochę się czasem obija o mnie i do tego się śmieje. 


Jest taki jeden...

...w Oren, z którym raz w tygodniu bawię się piaskiem kinetycznym (nie wiem, kto bawi się lepiej). To jedna z niewielu jego aktywności, bo on za bardzo nie chce wychodzić. Głównie przerzucamy piasek z jednej kuwetki do drugiej.

...w Oren, który zawsze chciał z nami tańczyć, jak chodziłyśmy na "disco". Ciągle powtarza swoje imię i pokazuje na siebie. Ostatnio też pyta o Jimi (jedną z koreańskich wolontariuszek), chyba się zakochał.

...w Oren, który często rano stoi w oknie i krzyczy jak przechodzę "Szalom Geveret" (geveret - pani). 

...w Oren, który pochodzi z Hiszpani i czasem mówi do ludzi po hiszpańsku. Zawsze się pyta, jak się masz, wymieniając chyba wszystkie "teksty" na powitanie (typu "jak się masz?", "co słychać?" itp.).

...w Oren, który chodzi po ośrodku, czasem z kwiatami i ma co najmniej dwie dziewczyny, czasem za nimi płacze, czasem udaje king konga, czasem miewa napady złości i krzyczy, ale raczej nie robi krzywdy ludziom.

...w Oren, który zawsze ma gazetę, z reguły taką z ogłoszeniami i chodzi trochę tak, jakby był jakimś chytrym sprzedawcą.

...w Dafna, który jest autystykiem i kręci się po całym ośrodku. Jak cię widzi, to zaczyna uciekać. Kiedyś wchodził do naszego budynku przez okno, bo kiedyś to był jego budynek. Teraz już mamy naprawioną kratę w oknie, więc już nie wchodzi.

...w Dafna, który podchodzi i chce, żeby go głaskać po głowie. Ale to wygląda gorzej niż brzmi.

...w Dafna, który ma fetysz stóp i potrafi masturbować się stopą (tylko słyszałam o tym, żeby nie było...).

...w Tilia, który cały dzień siedzi na fotelu i trzyma obiema rękoma małą maskotkę - wygląda to przesłodko.

...w Tilia, który chodzi w czapce/kasku, żeby nie obić sobie głowy, ale jest takim pomocnikiem - pomaga przy przebieraniu reszty. Czasem idąc po budynku ściąga gacie i idzie kawałek dalej, ze spodniami i gaciami na kolanach. 

...w Tilia, który jeździ na wózku, lubi piosenki dla dzieci i to od niego jest tytuł posta, bo jak się mu zaśpiewa "la la la" to robi "apsi!" (link do piosenki: https://www.youtube.com/watch?v=LL-WjcVDl6s). Bardzo go bawi, jak się klaszcze i się wtedy śmieje i też klaszcze.

...w Haruv, który potrafi się wychylić głową do tyłu tak, jakby nie miał kręgosłupa. Jedną z jego ulubionych "zabaw" jest to, jak ktoś bierze zamach rękami do podskoku, a potem podskakuje, a on robi efekt dźwiękowy: "ooo ooo ooo opa!".

...w Haruv, zupełnie niewidomy, większość dnia śpi, ale jak da się mu taką zabawkę, która polega na wkładaniu małych klocków w kratkowaną planszę (można tam układać wzory), to bawi się świetnie i zwykle wkłada wszystkie 125 elementów, które są dołączone. 


Jestem pewna, że to nie wszystkie ciekawe przypadki, z którymi mam tu do czynienia, ale skończyły mi się pomysły. Jak widzicie, jest ciekawie. Na pewno będzie co wspominać.

piątek, 23 marca 2018

Mam problem...

Zwykle nie wypowiadam się na tematy "okołopolityczne", bo ani nie mam wystarczającej wiedzy na temat tego, co się dzieje, ani też nie mam za bardzo ochoty dzielić się moimi przemyśleniami publicznie. W dobie facebooka trudno jednak odciąć się od nowości z kraju, nawet jak się jest 4000 km dalej. Znajomi udostępniają, strony udostępniają, wszyscy udostępniają. Memy w internetach też często są o tym, co się właśnie dzieje. 
Dziś też właściwie nie piszę po to, żeby wyrazić swoje zdanie w kwestiach, które ostatnio są "na tapecie". 
Piszę, bo mam problem. 
Problem z patriotami. A właściwie z określeniem kim są, a kim nie są, co powinni robić, czego nie, na jakiej podstawie w ogóle można ich nazwać patriotami. Mam też problem ze sobą, a tak konkretnie, to z określeniem siebie. Jestem patriotką? Byłam? Będę? Chcę być...?
Zadaję sobie takie pytania, bo widzę, co się aktualnie dzieje. Widzę ogromną liczbę artykułów, oświadczeń, wypowiedzi, obrazków, komentarzy. Często nie weryfikuję prawdziwości informacji, bo nie mam na to czasu i chęci, ale też nie wierzę we wszystko co przeczytam. Jednak to, co widzę, niepokoi. 
Wiadomo, w mediach zawsze same najgorsze przypadki, w rzeczywistości pewnie nie jest aż tak źle. Życie się toczy i większość przeciętnych obywateli pewnie nie odczuwa tego wszystkiego na własnej skórze. Być może ja nigdy też nie spotkam się osobiście z niczym negatywnym i będę wiodła spokojne życie. Być może... Ale mimo wszystko pojawia się niepokój, podsycany przez to, co widzę w mediach, nawet jeśli informacje nie zawsze są w pełni prawdziwe. Pojawiają się w mojej głowie pytania - czy mogę wiązać swoją przyszłość z badaniami naukowymi, czy będę mogła prowadzić je rzetelnie, nawet jeśli tematyka może być kontrowersyjna? Czy będę miała dostęp do sensownej opieki medycznej? Czy będę mogła wybierać, robić to, co chcę, a nie to, co ktoś mi narzuci? A chyba najważniejsze z pytań brzmi - czy będę żyła w społeczeństwie, w którym będzie przeważała nienawiść i ciągłe poczucie kategoryzacji ludzi na "lepszych" i "gorszych"...?
To jak to jest z tym byciem patriotą? Czy jeśli staram się poprawnie mówić po polsku i dbam o język, to już jestem patriotką? Jeśli nie niszczę flagi i godła, to wystarczy? Umiem też zaśpiewać hymn, chyba nawet pamiętam wszystkie zwrotki. To jak, jestem patriotką, czy nie? 
Brakuje mi słów na to, co się dzieje. Na ten jad, który wylewa się z każdej strony, na hejt, na kłamstwa. Oczywiście nie odmawiam nikomu prawa do wypowiedzi czy odmiennego zdania, ale niech chociaż będzie to merytoryczne i spójne. A jakby było poprawne gramatycznie i zawierało kropki i przecinki w odpowiednich miejscach, to byłabym wniebowzięta. 

To co z tym patriotą...? 

czwartek, 8 marca 2018

113

Powinnam napisać ten post jutro. Dlaczego? Bo dokładnie jutro licznik dni od przyjazdu i do wyjazdu się zrównają - to znaczy, że minęła już połowa mojego wolontariatu. To znaczy minie jutro. 
Tak, liczę dni. Mam odliczanie na telefonie. Włączyłam, jak przyjechałam. Włączyłam, ale nie wiedziałam jeszcze z jaką intencją - żeby patrzeć, ile jeszcze muszę tu wytrzymać? Czy może jak dużo jeszcze mam "wolnego" zanim będę musiała wrócić do szarej rzeczywistości? Właściwie nadal nie wiem, czy chcę, żeby kolejne 113 dni minęły szybko czy lepiej, żeby jednak trwały jak najdłużej...
Nie, nie zamierzam zostać tu na stałe. Na pewno będę chciała tu jeszcze przyjechać, ale raczej nie chciałabym tu mieszkać. Ten kraj, jak każdy, ma wady i zalety. Jednym z powodów, dla których nie byłabym w stanie zostać, jest temperatura. Wiem, że większość ludzi z Polski oddałaby wiele, żeby mieszkać w ciepłym kraju, szczególnie kiedy za oknem zima. Ja nie mogłabym pracować w kraju, w którym od marca do grudnia myślałabym o tym, czy może umrzeć z gorąca, czy jednak nie wychodzić z morza przez cały dzień. Albo o tym, dlaczego znów mam chore gardło przez klimatyzację (jeszcze nie mam, bo jeszcze nie chłodzę). Może bym się przyzwyczaiła, ale nie tym razem. Za dużo jeszcze mam w życiu do zrobienia, za dużo planów i pomysłów, żeby za długo zostawać w jednym miejscu. 
Dobra, pomarudziłam na to, że gorąco, to teraz czas na podsumowanie ostatnich 113 dni. 
Udało mi się zwiedzić trochę miejsc:
Część Jerozolimy - Stare Miasto (obeszłam je tyle razy, że nie potrzebuję mapy...), a tam Muzeum w Wieży Dawida, Ścianę Płaczu, Bazylikę Grobu Pańskiego, Ewangelicki Kościół Zbawiciela; poza Starym Miastem, ale nie daleko, byłam w Wieczerniku, Grobie Króla Dawida, Komnacie Pamięci Holokaustu, na cmentarzu, na którym pochowany jest Oskar Schindler (ten od Listy Schindlera), w Ogrodzie Oliwnym i Kościele Konania, na Górze Oliwnej; nieco dalej byłam jeszcze na Ben Yehuda street (to taki deptak) i Mahane Yehuda Market (taki market, prawie jak na Starym Mieście, tylko chyba w całości żydowski); z najdalszych części Jerozolimy odwiedziłam Muzeum Holokaustu Yad Vashem i Bibliotekę Narodową na kampusie Uniwersytetu Hebrajskiego. 
Betlejem - Grotę Narodzenia Pańskiego. 
Tel Awiw-Jafa - ale wrażenia na mnie nie zrobił... Bardzo hipsterskie miasto, do tego dość brudne, a wokoło mnóstwo ludzi o bliżej nieokreślonym pochodzeniu i intencjach... Za to deptak nad brzegiem morza jest całkiem ładny i Stara Jafa też. 
Massadę - to taka twierdza na górze, pisałam o niej w poście o kapciuszkach z króliczkami. 
Morze Martwe - nawet udało się wykąpać, chociaż nie było zbyt ciepło...
Kawałek Pustyni Negew, na wielbłądzie. 
Kfar Sawę - chociaż właściwie nic konkretnego tam nie ma, ale to dość przydatne miasto, kiedy jeździ się autobusami (można się tam przesiąść i iść do domu 3 kilometry zamiast 6).
Z najbliższych "atrakcji", byłam w Netanji (plaża lepsza niż w Tel Awiwie, ale nie wiele poza tym...); Tirze - arabskie miasto oddalone o jakieś 2,5 - 3 km, zależy gdzie się chce dojść. W sobotę można się wybrać na targowisko i kupić tanio wszystko; no i Tel Mond - miejscowość, którą znam już chyba na wylot (no dobra, nadal są miejsca, w których nie byłam, ale to i tak same jednorodzinne domki), a w centrum jest poczta, koszerny McDonald, Super-Pharm i dobre sushi. 

Nadal jednak lista rzeczy do odwiedzenia jest dość długa. Ma naście pozycji, ale część z nich to wyprawa na dłużej. Na liście jest między innymi Ejlat, Nazaret, Jezioro Galilejskie i okolice, Hajfa, Beer Sheva (miasto podobno założone przez Abrahama), Hebron (gdzie jest grób Abrahama), góra Hermon (najwyższy szczyt Izraela, podobno zimą jest tam śnieg), Qumran (tam około kilkadziesiąt lat temu odnaleziono zwoje datowane na 2000 lat temu; większość tych zwojów i tak jest w muzeum w Jerozolimie, ale to nic). Jak dobrze pójdzie, to może odwiedzę jeszcze Górę Synaj w Egipcie i Petrę w Jordanii. 

Co do hebrajskiego, to idzie powoli... Umiem bardzo podstawowe słowa i zwroty - podstawowe dla mojego wolontariatu tutaj, znaczy umiem powiedzieć "siadaj", "wstań", "jedz", "pij" i zapytać, czy ktoś chce iść na spacer albo wracać do domu... No dobra, teoretycznie umiem trochę więcej, ale nie na tyle, żeby się dogadać. Sporo rozumiem, bo w końcu od 113 dni słyszę podobne zdania. Mam jakieś pojęcie ogólne o tym, jak wygląda ten język, więc nauka i tak jest ułatwiona. Co prawda tracę nadzieję na szybkie nauczenie się dobrze hebrajskiego, kiedy patrzę na ukraińców/białorusinów, którzy przyjechali kilkanaście (albo 25) lat temu do Izraela i nadal mają bardzo silny rosyjski akcent jak mówią po hebrajsku, a ostatnio jeden z pracowników powiedział, że rozumie tak 60% tego, co jest w telewizji. Nie wiem jednak, czy uczył się jakoś "na poważnie" czy tylko "w praniu". No zobaczymy. Z akcentem mam trochę łatwiej niż rosyjskojęzyczni, bo polski jest twardszy niż rosyjski i łatwiej jest dobrze wymawiać głoski. Ale nigdy chyba nie nauczę się wymawiać gardłowo "z" (to przynajmniej umiem zrobić, ale jest nienaturalne) i "r" (nawet nie wiem, jak ułożyć usta i wszystko, żeby tak zrobić...). Niestety nadal znam mało słówek i jeszcze nie pamiętam do końca gramatyki, ale na szczęście sporo jest podobieństw do języka polskiego, więc nie ma tragedii. Są nawet słowa pochodzenia polskiego (albo bardziej rosyjskiego, ale u nas też używane) np. balagan. Oznacza dokładnie to samo, co u nas. Na gramatykę i niektóre polsko/rosyjsko brzmiące słowa mogło mieć wpływ to, że typ, który tworzył współczesny język hebrajski, Eliezer ben Yehuda, był białorusinem. 

Z przeżyć "religijnych", jeśli mogę to tak nazwać, byłam na szabatowej kolacji u żydowskiej rodziny, zdarzyło mi się również być na Brit Mila, czyli ceremonii obrzezania w 8. dniu życia chłopca. Przeżyłam tu Chanukę i Purim. Czeka mnie jeszcze Pesach i Szawuot. Ale o tych kwestiach chyba rozpiszę się w innym poście. 

Sporo się wydarzyło przez te 113 dni, a w planach jeszcze więcej na kolejne 113. Mam nadzieję, że uda się zrealizować jak najwięcej planów. Najwyżej będę musiała tu wrócić i dokończyć.