wtorek, 12 listopada 2013

...że wędrowca los to jest mój los...

Idę w góry w marzeniach, dalej i dalej
Znajdę, to co mi dane jeszcze odnaleźć...


Ogień i dym!
Ziemia pod stopami wciąż do drogi płonie
Ogień i dym!
Tysiąc dni zgubionych w pieśni nieskończonej...


Wędrówką jedną życie jest człowieka
Idzie wciąż, dalej wciąż...
(...)
To nic! To nic! To nic!
Dopóki sił jednak iść, przecież iść, będę iść!
To nic! To nic! To nic!
Dopóki sił będę szedł, będę biegł, nie dam się!


Wolność to tylko brak świateł w dali i pusta droga aż po kres
Poczucie, że bycie w drodze jeszcze nadaje rzeczom sens



Wędrownikowi nie wystarcza znajomość miejsca zamieszkania, wędrownika ciekawi świat (...) Wędrownika ciągnie siła nieprzeparta w dal, na coraz to nowe, nieznane szlaki, nie pozwalając zastygnąć mu w wygodnym, osiadłym życiu, toczącym się zbyt wolno. (...) Wędrownik zna (...) piękno zdobywania samotnie niewydeptanych ścieżek. Wędrownik - stale uprawia wędrówki, wędruje w zimie, w lecie, na wsi, w mieście...


Ile gór, ile dróg, ile miast
Ile domów, placów, ulic, ile plaż...
To co mam za sobą, to co jeszcze czeka
To co zawsze w sercu mam...
Jedna, druga, trzecia, czwarta, piąta twarz
Ani jednej podłej, dobry Bóg tak chciał
(...)
Buty, plecak i to coś, co wciąż gdzieś gna


Kręci, kręci się busola naszych marzeń
Nikt nie zgadnie jaką drogę nam pokaże
Jakim kursem przeznaczenie się potoczy
Jakim wiatrom powierzymy nasze losy
Kiedy w chłodnej, morskiej wodzie moczę dłonie
Mam przeczucie, że to jeszcze nie jest koniec


Ktoś mnie skazał na wieczną wędrówkę
Po śladach, które sam zostawiłem


Bo przecież wiem, że to dla mnie każdy nowy dzień
Bo przecież wiem, że to dla mnie chłodny lasu cień
Bo przecież wiem, jak upalna bywa letnia noc
Bo przecież wiem, że wędrowca los to jest mój los



...ciągle w drodze, kiedy koniec nie wiem...


Źródła:
Wędrówką życie jest człowieka: http://www.youtube.com/watch?v=sN99pEg2M6A
Tu powinien być link do piosenki Słodkiego Całusa od Buby pt. Między 1 a 7, ale nigdzie nie mogę jej znaleźć... 
Kodeks Wędrowniczy
Wędrowiec: http://www.youtube.com/watch?v=2zFbfRk2evI (w mojej wersji lekko przerobione)
I znów Przeczucie

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej?

Białoruskie drogi zawiodły mnie z Lidy do Woronowa - "osiedla typu miejskiego" (Wikipedia), na które mówimy zwykle po polsku Woronowo, ale Wikipedia twierdzi, że to Woronów.
To było chyba jedyne miejsce, w którym nie planowałam za wiele zwiedzać, bo nie wiele jest, ale za to bardziej zrealizować drugą część celu wyjazdu na Białoruś - odwiedzić znajomych. W Woronowie byłam u Eugeniusza (hmm... Dziwnie to brzmi... Byłam u Żeni). Obeszliśmy miasteczko dookoła co najmniej 2 razy. Byliśmy w jednym kościele trochę oddalonym od Woronowa (samochodem) i w drugim kościele oddalonym od Woronowa trochę mniej (na piechotę). W sumie przez większość czasu łaziliśmy i gadaliśmy. Znalazłam dworek, który chętnie bym kupiła, gdybym miała pieniądze.
Byliśmy przy masowym grobie ponad 1800 "sowieckich grażdan", których rozstrzelali faszyści. Podobno jak ich zakopali to ziemia w tamtym miejscu jeszcze przez kilka godzin się poruszała...
W międzyczasie, kiedy trafiliśmy do domu, graliśmy na gitarach (pierwszy raz tak dużo grałam na elektryku) i na klawiszach, które dzięki komputerowi mogły też brzmieć jak perkusja. Oczywiście ja nie umiem grać, w przeciwieństwie do Żeńki, który ma słuch absolutny i dziwną zdolność trafiania w odpowiedni klawisz albo odpowiednią strunę.
O samym Woronowie właściwie nie wiele mam do powiedzenia. Małe miasteczko, ale wszystko w nim jest, podobno można też dostać niezły "wp*****l".
A co do Żeni. Poznaliśmy się na obozie rok temu. Jak przejmowałam obóz od Moniki to usłyszałam, jaki to on jest zły i niedobry i jak ciężko go ogarnąć. Skończyło się tym, że w sumie się zaprzyjaźniliśmy, rok później na obozie (czyli w tym roku) w wolnych chwilach gadaliśmy o głupotach i nie tylko i jakoś tak wyszło, że dotarłam do Woronowa w odwiedziny. Życie jest jakieś dziwne, skoro robi tak, że człowiek ma 5 lat młodszego przyjaciela 600 km od domu, po drugiej stronie granicy, jeszcze w dodatku takiej, na której przekroczenie potrzeba wizy.
Na koniec mojej wizyty usłyszałam "Nie chcę, żebyś wyjeżdżała". Ja też nie chciałam stamtąd wyjeżdżać, ale wiza się kończyła...
W pociągu do Lidy ciężko mi było nie płakać. Nie tylko ze względu na Żenię, ale raczej dlatego, że moja wyprawa już się kończyła, że musiałam wracać. Tylko dokąd?

"Jakie miejsce nazwę swym domem?
Jakim dotrę do niego szlakiem?"

PPS. Na zdjęciach u góry kościół, do którego jechaliśmy autem, a niżej - przy drodze wjazdowej do Woronowa.

niedziela, 10 listopada 2013

Мой город, гордость моя

W mojej białoruskiej podróży z Grodna trafiłam do Lidy. Dojechałam wieczorem, bardzo zmęczona po całodziennym łażeniu po Grodnie, więc w sumie tylko zjadłam (poznałam nowe słowo po rosyjsku i zapamiętam je doskonale - polskimi literami można by je zapisać jako "pakuszaj", ew. "kuszaj", czyli jedz) i poszłam spać.
O ile do momentu przyjazdu do Lidy wszyscy, z którymi się spotykałam, mówili do mnie raczej po polsku (poza strażnikami granicznymi oczywiście, bo po co na granicy polsko-białoruskiej znać polski), to teraz zaczęło się różnie. Byłam u Walentyny i Jana, którzy mają pięcioletnią córkę Uljanę i mieszkają z rodzicami Walentyny. I o ile Walentyna stara się mówić po polsku i idzie jej to całkiem nieźle, to Jan mówić nie chce, a Uljana nie umie. Za to mama Walentyny jest z Ukrainy i właściwie nie wiem w jakim języku do mnie mówiła (nie potrafię odróżnić ukraińskiego od rosyjskiego... białoruski w większość przypadków odróżniam), ale jakoś udawało się dogadać. Moja zdolność do języków niestety nie pozwala na wypowiedzenie chociaż zdania w obcym języku, więc ja mówiłam po polsku, rosyjski (białoruski, ukraiński) w dużej części rozumiem, tym bardziej po kilku dniach słuchania go w kółko.
Następnego dnia pojechaliśmy rano do Biarozauki (po polsku nazywałoby się do Brzozówka) na wycieczkę po hucie szkła. To niesamowite, jak z pomarańczowej mazi (półpłynnego szkła) powstają szklanki i kieliszki na wysokich nóżkach. Można patrzeć godzinami na ludzi, którzy je tworzą. Niby wszystko odbite jest od form, a jednak w dużej mierze ręcznie. Niesamowite.
Zamek lidzki odwiedziłam 2 razy - raz, żeby go sobie obejrzeć, pozwiedzać to co tam mają (zamek jak zamek, sala tortur, jakieś zbroje i takie tam), a drugi raz byłam na inscenizacji ślubu Jagiełły z Zofią Holszańską. Przedstawiała go tamtejsza grupa rekonstrukcyjna. Dziewczyny śpiewały i tańczyły, chłopaki walczyli na miecze. Kawałek historii w przyjemny sposób.
Poza tym w Lidzie objechałam jeszcze kościoły i cerkwie, ale większość widziałam raczej tylko z zewnątrz, bo w niedziele przecież takie obiekty są pozamykane... Miałam też okazję spotkać się z przewodniczącą harcerstwa na Białorusi, co było doświadczeniem dość ciekawym, ale nie jest tematem na bloga. Zdarzyło mi się też trafić do muzeum, oglądać rzeźby i stare sprzęty. Znalazłam też dom, który mogłabym kupić, gdybym miała pieniądze - cały drewniany, było widać, że wymaga pracy, ale był super.
Jeszcze muszę wytłumaczyć się z tytułu. Jest to napis, który można znaleźć na jednym z wjazdów do miasta. Znaczy "moje miasto, duma moja". I rzeczywiście tak jest. Kiedy Walentyna opowiadała o swoim mieście słychać było w jej słowach prawdziwą dumę z tego, że jest z Lidy. Nie taką pustą dumę, ale taką zdrową. I właściwie nie się dziwię, bo miasto na prawdę ładne.
PS. Oni nie mają swojego czołgu, ale może to dlatego, że mają zamek. Oczywiście jest pomnik poległych żołnierzy i wieczny ogień, który się nie palił.
Na zdjęciach, od góry patrząc - dziwny pojazd stworzony w Biarozauce, witraż z samurajem (a przynajmniej ja myślę, że to samuraj) z muzeum w hucie szkła, no i na końcu zamek.



piątek, 8 listopada 2013

Wędrowiec nazwałby się turystą, gdyby miał pieniądze

Postanowiłam spełnić jedno ze swoich marzeń. Czy może raczej zrealizować jeden z planów. Spędziłam tydzień na Białorusi. Było super. Koniec posta.
No dobra, żart z tym końcem, to dopiero początek. Zaczęło się o 6.33 w Gdyni Głównej, kiedy to odjechałam pociągiem do Białegostoku. Tam właściwie nie wiele się działo, miałam prawie 6 godzin na przesiadkę i sporą ilość tego czasu spędziłam w centrum handlowym Atrium Biała, bo zachciało mi się obiadu w Subwayu. Jakoś nie miałam chęci po ciemku zwiedzać miasta, którego absolutnie nie znam.
O 21.00 wsiadłam w pociąg do Grodna. Po drodze sprawdzali paszporty, najpierw polscy strażnicy graniczni, potem białoruscy. Na granicy staliśmy ok. godziny, ale w końcu o 23.49 dojechaliśmy. Właściwie o 1.49, bo na Białorusi aktualnie są +2 godziny (normalnie jest +1, ale my ostatnio przestawiliśmy zegarki, a oni już tego nie robią). Miałam pół godziny na przesiadkę, a w tym czasie jeszcze trzeba było przejść przez granicę. W kolejce do przejścia poznałam Janka, który jest z Grodna i studiuje w Polsce, dzięki czemu mógł pomóc mi i tłumaczyć, co ode mnie chcą i co ja chcę od nich. Dowiedziałam się, że moje ubezpieczenie jest złe "bo tak" i trzeba kupić nowe. Jak trzeba to trzeba, kupiłam i udało się przejść o 2.28. Mój pociąg odjechał o 2.20. Pożegnałam się z Jankiem i poszłam spać na dworcu do 6.25.
W końcu około 9 dotarłam do Słonimia. Nie będę opisywać mojego wyjazdu godzina po godzinie, bo nie ma sensu. Stwierdziłam tam, że jestem mało wymagającym turystą (wędrowcem patrząc na tytuł), wystarczy pokazać mi 2 kościoły, cerkiew, cmentarz i zniszczoną synagogę i jaram się jak głupia. Cerkiew w Słonimiu podobała mi się chyba najbardziej ze
wszystkich, które na Białorusi teraz widziałam. Była pomalowana bardzo żywymi kolorami, w każdym możliwym miejscu. 
W Słonimiu spędziłam 2 dni. Trzeciego rano pojechałam do Grodna, gdzie spotkałam się z poznanym na granicy Jankiem, który oprowadził mnie trochę po swojej miejscowości. Oczywiście głównie po kościołach, cerkwiach i cmentarzach. Synagoga też się napatoczyła. 
Dowiedziałam się też, że większość miast na Białorusi ma swój pomnik Lenina i czołg, ewentualnie samolot. I prawie każde większe miasto ma pomnik i wieczny ogień dla poległych podczas wojny. Z tym, że w Słonimiu się nie palił, bo przecież się nie opłaca...Na zdjęciach od góry:
- słonimski czołg
- krzyż z cmentarza w Słonimiu - kamienny, stylizowany na drzewo. Potem okazało się, że na Białorusi jest dużo takich
- cmentarz poległych polskich żołnierzy w Grodnie
- pomnik poległych i wieczny ogień w Grodnie

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Bo wszyscy harcerze to jedna rodzina...

Strasznie długo już nie mogłam się zabrać za pisanie czegokolwiek, ale w końcu przyszedł na to czas.
Byłam sobie na obozach. Najpierw z moimi harcerzami w Przerwankach, potem z moimi HS-ami w Bieszczadach, a potem na obozie z (nie moimi) harcerzami z Białorusi. Na wszystkich przekonywałam się, że są ludzie, którzy pomogą Ci zawsze, cokolwiek by się nie działo. Po prostu przychodzisz z problemem, a oni zrobią wszystko, żeby pomóc Ci go rozwiązać.
Na obozie z harcerzami byliśmy na zgrupowaniu Zespołu Pilota, czyli u Wery (i oczywiście reszty zespołu niesamowitych ludzi). Na szczęście nie mieliśmy żadnych wielkich problemów, jedyny to taki, że jedną z harcerek użarł jakiś wredny owad. Ręka jej spuchła, próbowaliśmy coś zrobić, nawet byliśmy u bazowej pielęgniarki, ale nic nie przechodziło. W końcu późnym wieczorem wylądowaliśmy w białym domku. Właściwie z jednej strony nie wielka była ich pomoc, padła decyzja o pojechaniu do lekarza. Ale sposób, w jaki tą moją harcerkę uspokajali - coś takiego, co ciężko opisać, ale wiesz, że wszystko będzie dobrze i że jeżeli kiedyś przyjdziesz z naprawdę ciężkim problemem to on też zostanie rozwiązany...
Drugi obóz. Nie ma obozu bez wyjazdu do szpitala. Złamana noga. Częściowo rzeczywiście było zabawnie, a częściowo wiadomo, trzeba trochę rzeczy ogarnąć, porozmawiać z rodzicami, z komendantem, postanowić co dalej z obozem, skoro harcerka z gipsem na nodze i za daleko na obozie wędrownym nie pójdzie. Szczęście mieliśmy w tym, że byliśmy wtedy w Nasicznem, w bazie naszej chorągwi, gdzie nie ma zasięgu, a jedyny kontakt ze światem to bazowy telefon. I tam pomógł nam komendant bazy - Artur, instruktor naszego hufca, który miał wystarczająco swoich problemów na bazie, żeby jeszcze zajmować się naszym obozem wędrownym, który wylądował w Nasicznem trochę bez zapowiedzi i na chwilę. A jednak, zrobił wszystko co mógł, żeby nam pomóc wszystko pozałatwiać. Nie wiem co by było gdyby nie jego pomoc. Chyba mogłabym się tylko załamać.
No i jeszcze obóz z Białorusinami. Tu w sumie nie odpowiadałam za nikogo bezpośrednio. Ale za to też wiele się zdarzyło. Przyjechał do mnie na kilka dni Adam w odwiedziny. Jak wracał to pojechaliśmy wraz z Rozbitem go odwieźć autem i przydarzył nam się wypadek. Zrobiliśmy 2 i pół fikołka samochodem. Właściwie nic nam się nie stało. Chociaż jak już adrenalina trochę opadła, to było trochę ciężko psychicznie. Na szczęście były tam osoby, które przytuliły. Tak normalnie, szczerze, po prostu przytuliły. Niby taka drobna sprawa, ale czułam, że nie jestem sama, że ktoś obok mnie jest.
I znów pomyślałam sobie o rodzinie. O tym, że nie mam rodzeństwa i jeśli zabraknie kiedyś rodziców (a kiedyś to się stanie, bo taka jest kolej rzeczy) to zostanę sama. Ale ostatnio coraz częściej przekonuje się, że sama na pewno nie. Bo mam rodzinę, nie tylko tą spokrewnioną, ale też tą wybraną - przyjaciół, harcerzy. Ludzi, którzy stają się w pewnym momencie jak rodzeństwo i jak "dodatkowi" rodzice. Ludzie, do których wiem, że mogę się zwrócić w każdym momencie, cokolwiek w moim życiu się wydarzy, a oni będą i zrobią tyle ile będą w stanie, żeby mi pomóc. Zresztą ja dla nich też.
I dziś piosenka po białorusku, ale pasuje nawet. http://youtu.be/Q7hHNcjA0gk

poniedziałek, 13 maja 2013

Trochę zdrowia


Przeglądam sobie mojego bloga i trafiłam na noworoczne postanowienia. Minęła już 1/3 roku, więc trochę rachunku sumienia :)
1. Nie będę pić tych okropnych energetyków i napojów gazowanych (nie wliczając w to gazowanej wody).
Energetyki wypiłam, całe 3 sztuki. Chyba tylko po to, żeby sobie przypomnieć jak bardzo nie działają.

Piję wodę, a ostatnio dużo soków. Soki są super. Wcale nie chce mi się po nich spać i nie zapychają aż tak bardzo żołądka, żeby nie chciało się jeść. Nie znam się na tym, ale coś tam słyszałam, że picie soków nawet wpływa pozytywnie na apetyt. A Coli konsekwentnie odmawiam.
2. Nie będę jeść chipsów.
I nie jem. No dobra, zdarzyło mi się raz zjeść kilka. Ale nie kupuję i nie zjadam całej wielkiej paczki. I jakoś nie jest mi z tym źle. Zawsze są flipsy, jakby co.
3. Dokończę próbę na HR.
Poprzedni post mówi o tym, że raczej ją zakończyłam niż dokończyłam, niestety. Ale nie wyklucza to zrobienia części zawartych tam zadań.
4. Zrobię 6 Weidera.
Nadal ją zrobię. Właściwie mogłabym zacząć jakoś jutro z rana.
5. Poprawie kondycję na tyle, żeby na basenie robić 60 długości, a nie 40.
Powinnam tu raczej napisać "dotrę na basen"...
6. Popłynę w jakiś rejs na morzu.
Nie sądziłam, że się tak szybko spełni, ale udało się. Gdynia - Liepaja - Gdynia, Zawiszą Czarnym. Krótko, bo od czwartku do niedzieli, ale zawsze to coś. Teraz trzeba dojść do CWM-u i zrobić trochę godzin wolontariackich :) A fotka z rejsu. Z fokmasztu Zawiasa. Nie byłabym sobą, gdybym nie wlazła na górę.
7. Utrzymam moje zdrowie w takim stanie, żeby móc regularnie oddawać krew.
Przytyłam ostatnio 1,5 kg, jeszcze 3,5 i będzie dobrze ^^
8. Zapamiętam, że herbata to nie jedzenie.
Prawie w ogóle nie piję herbaty. Mam soczki, kakao, wodę. Herbatę piję czasem, ale już nie na litry.

No i ostatnie, nie do końca realne postanowienie znalezienia sobie męża podąża w stronę urealniania. Nie żeby od razu męża, ale... ;)

Generalnie jest mi trochę zdrowiej. Staram się jeść normalnie i nawet się udaje. Jest dobrze :)

Próba, próba i po

No to zamknęłam HR. Negatywnie. Tłumaczyć się długo nie będę, trzeba było zrobić zadania i tyle.
Było to już trochę czasu temu. Minął pewnie już co najmniej miesiąc od tego czasu, ale mój czas jest na tyle zakrzywiony, że leci własnym torem, poza tym to nie łatwe pisać o uczuciach.
W końcu przyszedł moment na to, żeby podziękować ludziom, którzy w tym czasie przy mnie byli - całej mojej kapitule - Cywilowi, Justce i Oli, no i oczywiście Karinie, mojej opiekunce.
Dziękuję Wam za poświęcony mi czas. Jest mi smutno, że nie wykorzystałam tego, co chcieliście dla mnie zrobić. Nienawidziłam spotkań z Wami, ale nie z Waszego powodu, tylko sama przez siebie. Dziękuję za to, że Wam na mnie zależało i pewnie nadal zależy. I przepraszam, że Was rozczarowałam.
Celowo piszę o tym na blogu, a nie mailem. Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że dziękuję i przepraszam.
A że często ostatnio bywały jakieś piosenki, to i teraz będzie, bo i mi "przyda się taka chwila, żeby nad życiem się zatrzymać." http://www.youtube.com/watch?v=wbZfiSjtdHg

PS. Ale na blogu nadal czasem będę coś tworzyć.

wtorek, 26 marca 2013

Dobrze, że jesteś...

Długo nie pisałam, bo nie specjalnie znalazł się jakiś temat, poza tym jakoś czas przez palce leci...
Czasem przychodzi do człowieka takie dziwne uczucie, kiedy bardziej martwi się o kogoś bliskiego niż o siebie. Może nie jest takie dziwne dla innych, dla mnie jest, bo ja raczej rzadko angażuję się emocjonalnie w "związek" z drugą osobą. A teraz jest inaczej. I nie chodzi o chłopaka, o miłość i jakieś tam takie rzeczy, nic z tego. Tym razem to "tylko" przyjaźń. Chociaż, gdybym z kimś była i miała wybierać między facetem a przyjacielem, wybrałabym przyjaciela...
Czasem przychodzi taki moment, że wszystko co się budowało od pewnego czasu i wszystkie plany idą sobie gdzieś daleko. Bywa, że nie jest łatwo, ale chyba w końcu trzeba się z tym pogodzić i przebudować plany na nowo, w innych warunkach. Przecież z każdej sytuacji jest więcej niż jedno wyjście. I właśnie nadszedł moment, w którym muszę stworzyć nowe plany. Choć nadal mam nadzieję, że mi się nie przydadzą. Ale gdyby jednak, to już będą, będzie co realizować i nie będzie chaosu. Przynajmniej taki jest plan.
Nie napisałam nic konkretnego i na razie nie napiszę o sytuacji. Za wcześnie. Na razie tylko wiedzcie, że czasem trzeba znaleźć w sobie tyle siły, żeby przez łzy wymyślić nowy plan. Bo warto.
Na koniec znów piosenka. Z dedykacją. Dla osoby, dla której zrobiłabym absolutnie wszystko, która jest przy mnie wtedy, kiedy tego potrzebuję i którą przejmuję się bardziej niż sobą. Adaś... http://www.youtube.com/watch?v=aeGaAeaEeqY

wtorek, 19 lutego 2013

Czasu nie mam za nic

Nie wiem czy to jest to, co chciałam napisać wcześniej, ale przypomniało mi się dziś jak jechałam na uczelnię i słuchałam muzyki (http://w893.wrzuta.pl/audio/3vokIu008Qw/czasu_nie_mam_za_nic - z tekstem jednego z moich mistrzów, Edwarda Stachury)
Przypomniało mi się, jak bardzo uniwerek marnuje czas studenta. Na przykład teraz mam 2,5-godzinne okienko, podczas którego właściwie nie wiele konkretnego zrobię, bo to za krótko. To znaczy gdybym nie wzięła komputera to nic bym nie zrobiła. Tak to jest szansa, że wykorzystam te 2,5 godziny w jakiś bardziej sensowny sposób, chociażby pisząc na blogu. W poprzedni semestrze jeszcze udało mi się zmarnować dodatkowych kilka godzin na lataniu po wpisy do wykładowców po całym Trójmieście, bo przecież nie można mieć wszystkich wydziałów w jednym miejscu.
A, przypomniało mi się, o czym miałam napisać.
Właśnie w tym czasie, kiedy uniwersytet postanowił zmarnować trochę mojego czasu, ja postanowiłam mu na to nie pozwolić i stworzyłam sobie plan dnia. Co do godziny, z tym że istniał w harmonogramie przedział czasowy pt. "czas na wszystko", gdzie owe "wszystko" było wypisane w oddzielnej liście. W trakcie dnia oczywiście plany trochę się pozmieniały, ale ogólnie wyszło całkiem pozytywnie. Wiem przynajmniej co zrobiłam, czego nie. Drugiego dnia podobnie, trzeciego za to stwierdziłam, że nie mam aż tak dużo do zrobienia, więc lista nie będzie mi potrzebna. I ten trzeci dzień był straszliwie rozlazły. Miałam wrażenie, że nie zrobiłam absolutnie nic, że powinnam zrobić coś innego, a nie to co właśnie robię. Dziwne uczucie.
Dziś też nie mam listy, dzięki czemu jestem zła na uniwerek za marnowanie mojego czasu, ale mam jeszcze godzinę, więc obejrzę sobie NCIS, jeśli internet pozwoli.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Po zimowisku

Czasem nie jest łatwo napisać coś mądrego, a głupot nie warto. Dlatego ostatnio marnie mi idzie pisanie czegokolwiek na blogu. Miałam nawet ostatnio jakiś temat, ale zapomniałam jaki...
Wróciliśmy z zimowiska, w sobotę późnym wieczorem. Szczęśliwie, bez jakichś wypadków i niemiłych niespodzianek.
Co mogę powiedzieć o zimowisku?
Programowo - fajnie, dzieciakom się podobało. We dnie głównie łaziliśmy po górach, wieczorami raczej luźno, trochę śpiewania, trochę odpoczywania. W piątek wyjazd do Tatralandii, która jednak trochę bardziej nudna niż przypuszczaliśmy (co dziwne nie tylko ja się nudziłam), ale i tak dzieciaki bawiły się świetnie, a to najważniejsze. Kierowcę autokaru też mieliśmy super - nie dość, że świetnie jeździł, mieścił autokar w miejsca, w które w życiu byśmy nie pomyśleli, że da się autokarem wjechać, to jeszcze poszedł z nami w góry i w ogóle był spoko. No i potrafił zjechać 2 kilometry z górki na wstecznym. Największą atrakcją wypadów w góry było oczywiście schodzenie, a właściwie zjeżdżanie. I choć warunki nie pozwoliły na wejście na Babią Górę, a na Policy była straszliwa mgła, to wszyscy byli zadowoleni, że udało im się choć trochę poznać swoje siły.
Organizacyjnie i "papierowo" - to chyba najgorszy wyjazd, jaki kiedykolwiek organizowałam. Nigdy nie prowadziło mi się całej dokumentacji tak źle i nigdy nie miałam wrażenia, że jest to aż tak nie ogarnięte. Ale na koniec wychodzimy na prostą, więc będzie dobrze.
A jeśli chodzi o ludzi... Hmmm... Najbardziej bałam się tego, jak będzie wyglądała sprawa drużyny z Wejherowa, która z nami była, ale bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli. Nie było żadnych przypałów, fajnie zżyli się z naszymi HS-ami i w ogóle byli bardziej harcerscy niż myślałam, że będą. Dzieciaki z 13 trochę roztrzepane, ale co się dziwić, skoro nie wszystkie są nawet w wieku harcerskim. Moje też nie zawsze są lepsze ;) Ale było pozytywnie.
Choć pierwszy dzień był trudny. Zmęczenie dało się we znaki i jeszcze nie do końca wszystko było dogadane... Dobrze w takim momencie mieć przyjaciela. Mój na szczęście był kiedy go potrzebowałam. Zresztą później udało mi się (chyba) mu trochę odwdzięczyć, bo pewnie dałby sobie radę beze mnie, ale mogłoby to być nieco trudniejsze... Warto mieć zawsze kogoś takiego, komu można zaśpiewać (http://www.youtube.com/watch?v=ireCkhc1QJc):
"Przyjacielu mojej drogi krętej
Wędrowaniem złączone światy dwa
Przyjacielu mojej drogi krętej
Jeszcze nie jeden przejdziemy razem szlak"
Oby każdy z Was miał takiego przyjaciela...


poniedziałek, 28 stycznia 2013

Ojczyzną moją jest muzyka...

Czym byłby post, bez tytułu będącego cytatem...?
Dziś jednak nie interesuje mnie zbytnio całość piosenki, bo jest o czymś innym niż chcę napisać. Chociaż sama piosenka też niesamowita (uwielbiam ten flet...). Do posłuchania tu: http://www.youtube.com/watch?v=KgI0FRCUjeM.
Dziś interesuje mnie tylko pierwszy wers.
Prawie za każdym razem, jak gdzieś jadę zakładam na uszy słuchawki. Jak siedzę w domu w dzień - leci muzyka. Właściwie nie ma dnia bez muzyki. To ona dodaje energii, motywacji i inspiracji.
I teraz, odkąd zaczęłam męczyć mój ścisły umysł humanistycznymi przedmiotami na studiach, powinnam zmienić swój system uczenia się na pisanie notatek w sposób rytmiczny, żeby się w jakikolwiek sposób ich nauczyć. Bo jeśli ktoś jeszcze nie wie, istnieje sporo typów inteligencji (najlepiej wpisać w Google "inteligencja wieloraka" i można sobie poczytać, ja się rozpisywać nie będę, bo nie znam się na tym dobrze) . Kiedyś mi się zdarzyło jakiś taki test zrobić i wyszło na to, że poza dość oczywistą przy moich osiągnięciach na konkursach matematycznych inteligencją logiczno-matematyczną, mam też całkiem nieźle rozwiniętą muzyczną. I bez muzyki nie ma życia. A właściwie to muzyka jest życiem. To niesamowite uczucie, uświadomić sobie, że jest w Twoim życiu coś ważnego, coś co jest całym Twoim życiem...
I jeszcze 3 słowa o obrazku. Kiedyś bawiłam się trochę Blenderem (taki program do grafiki trójwymiarowej), stworzyłam taki tam sobie obrazek. Nie pamiętam, żebym go jakoś bardzo rozpowszechniała, teraz jest na pierwszej stronie wyszukiwania w google-grafika hasła "nuty".

sobota, 12 stycznia 2013

Gdy czegoś pragniesz - siebie poproś

Dziś nie będę pisać zbyt wiele od siebie. Poza opisywaniem wszystkiego miało być na blogu inspirująco, więc dziś będzie.
Od kilku dni siedzi mi w głowie piosenka (Całusów, bo jakżeby inaczej, a dokładniej tekst autorstwa Mariusza Kampera), której też dziś jadąc autobusem słuchałam.
Szczególnie dla wszystkich tych, co by dużo chcieli, a jakoś nic nie chce samo przyjść...

"A wszystkie gwiazdy w Tobie lśnią
I światów nieodkrytych ogrom
A szczęście zawsze jest o krok
Gdy czegoś pragniesz siebie poproś"

A dla wszystkich spragnionych poezji śpiewanej dorzucam link z youtube: http://www.youtube.com/watch?v=2KirQ6TdFQo.
I mam nadzieję, że będzie to dla Was trochę takim "kopnięciem" do tego, żeby rzeczywiście coś zrobić, żeby spełnić swoje marzenia, bo od samego myślenia o nich to nic się nie zadzieje. 
I kradnę jeszcze gdzieś z internetu Wielką Niedźwiedzicę, żebyście za każdym razem jak zobaczycie ją na niebie pomyśleli sobie, że "Szczęście zawsze jest o krok"

środa, 2 stycznia 2013

Nowy rok

Dawno nie pisałam. Trochę nie było o czym, a trochę czas zaczął tak dziwnie lecieć, trochę mi się doła załapało, trochę nie chciało mi się kompletnie nic. Ale przyszedł nowy rok, wszyscy coś postanawiają, więc i ja będę mainstreamowa i coś postanowię. I wszyscy, co czytacie mojego bloga - przypomnijcie mi czasem, że sobie postanowiłam ;)
Przemyślałam postanowienia przez ostatnie 2 dni nowego roku i postanawiam, że w roku 2013 (kolejność absolutnie przypadkowa):
1. Nie będę pić tych okropnych energetyków i napojów gazowanych (nie wliczając w to gazowanej wody).
2. Nie będę jeść chipsów.
3. Dokończę próbę na HR.
4. Zrobię 6 Weidera.
5. Poprawie kondycję na tyle, żeby na basenie robić 60 długości, a nie 40.
6. Popłynę w jakiś rejs na morzu. 
7. Utrzymam moje zdrowie w takim stanie, żeby móc regularnie oddawać krew. 
8. Zapamiętam, że herbata to nie jedzenie.
I to na razie tyle. Pierwszym postanowieniem, które przyszło mi do głowy, jak zaczęłam o tym myśleć, było, że znajdę sobie męża, ale niestety trafiło na listę nierealnych postanowień na ten rok ;) 
Może komuś się wydaje, że część jest bez sensu, szczególnie postanowienie ostatnie. A jednak...
Ostatni biwak bardzo to pokazał. Ostatnio jakoś tak na biwakach wychodzi, że jedzenie schodzi na dalszy plan - ważniejszy jest program, to co do zrobienia, załatwienie czegośtam i wszystko inne. Nie zawsze nawet udaje się usiąść do jedzenia, a potem wychodzi na to, że jedyne, co zjadło się na kolacje czy śniadanie to herbata. I w ten sposób właśnie kadra doprowadza swoje i tak już dość słabe organizmy do jeszcze "lepszego" stanu - ja zemdlałam ostatnio po biwaku w niedzielę wieczorem, Adam w poniedziałek rano. Dlatego właśnie "herbata to nie jedzenie". 
A na koniec dzisiejszego niezbyt długiego posta, wrzucę sobie linka do piosenki, przez którą mój blog ma taki a nie inny tytuł, o. http://www.youtube.com/watch?v=K34glY2gP38