niedziela, 10 grudnia 2017

Wieża Babel

Dziś chyba nie będę długo pisać. Nie wiele mam do napisania, bo kolejny weekend spędziłam w okolicy ośrodka. Miałam jechać do Jerozolimy i Betlejem, ale ze względów bezpieczeństwa nie był to najlepszy pomysł... 
Jestem w Izraelu już ponad 3 tygodnie. Sporo ludzi do mnie pisze i poza pytaniem, co tu robię, pyta - jak Ty się tu dogadujesz?
Zaczęło się od angielskiego - zanim jeszcze tu przyjechałam, pisałam z koordynatorką po angielsku. Najzabawniejsze były błędy "fonetyczne", tzn. jak dostawałam wiadomości, w których zamiast week było weak, albo zamiast will było well. Pierwsze dwa rzeczywiście brzmią tak samo, drugie nie do końca, ale przecież angielskie "e" w alfabecie to "i" (ej, bi, si, di, i, ef, dżi...), więc wszystko jedno. 
Po przyjeździe na miejsce okazało się, że nie jest już tak kolorowo, bo w ośrodku mało kto mówi dobrze po angielsku... Obowiązującym tu językiem, w którym mówią wszyscy, jest hebrajski. Ale dla większości tu zatrudnionych nie jest to jedyny znany język. Problem w tym, że ten drugi (trzeci, czwarty) to nadal nie jest angielski...
Hassida, moja koreańska współwolontariuszka, po angielsku mówi raczej słabo. Rozumie wszystko, co mówię i mam też wrażenie, że mówi lepiej niż na samym początku mojego pobytu. Nie rozstajemy się jednak z Tłumaczem Google, który pomaga w tych trudniejszych kwestiach. Hassida zna już trochę hebrajski, przynajmniej rozumie mniej więcej, co się do niej mówi. Bardziej w kwestii "umiejętności" językowych i odwagi podziwiam Jimi, nową wolontariuszkę z Korei (przyjechała tydzień temu), która hebrajsku nie rozumie ani słowa, a po angielsku trochę lepiej rozumie, ale nie wiele mówi. W ogóle to bardzo miła i fajna dziewczyna, chociaż na pewno byłoby jej milion razy trudniej, gdyby nie to, że Hassida tłumaczy jej po koreańsku, co i jak. 
W pierwszym tygodniu pobytu tutaj nauczyłam się kilku hebrajskich zwrotów, takich jak boker tow (dzień dobry, w znaczeniu bardziej "dobrego poranka"), ma nishma (jak się masz?), beseder (dobrze, taki odpowiednik angielskiego how are you? fine.) i, oczywiście, hadaszia (nowa) Teraz znam jeszcze kilka słów więcej ;) Ale na początku wiedziałam tylko tyle, że jak w wypowiedzi słyszę Polin (Polska), to mówią coś o mnie. I jak ktoś zadaje pytanie kończące się na iwrit (hebrajski) to prawdopodobnie pyta o to, czy mówię po hebrajsku. Nie wiem, jaki jest początek tego pytania. 
Zastanawiałam się też nad tym, jak Hassida radziła sobie tutaj zanim poznała hebrajski. Przypuszczam, że na (jej) początku też był tu jakiś inny wolontariusz, który był dłużej. Ja "wygrałam życie" czymś innym.
Rosyjskim. Pracuje tu całe mnóstwo osób, które mówią po rosyjsku. Celowo nie piszę, że Rosjan, bo chyba nie spotkałam żadnego, sami Ukraińcy i Białorusini. Jeśli chodzi o mówienie po rosyjsku, to umiem powiedzieć priviet, haraszo, spasiba i nie znaju. No i, że nie umiem mówić po rosyjsku, ale rozumiem. No i kilka innych słów, ale mało. Najcenniejsze jest to, że rozumiem i mogę się dogadać z ludźmi. Szczególnie, że większość z nich rozumie, jak mówię do nich po angielsku, tylko oni z angielskim, jak ja z rosyjskim - rozumieją, ale nie mówią. I tak sobie gadamy, oni po rosyjsku, ja po angielsku. Gorzej jak ktoś próbuje do mnie po ukraińsku - niby bardziej podobny do polskiego, ale przy dłuższej wypowiedzi nie ogarniam i wolę jednak rosyjski.
To jeszcze nie koniec "wieży Babel" - są tu oczywiście też muzułmanie, którzy mówią po arabsku. Większość mówi też po hebrajsku, ale dla mnie to żadna różnica. W każdym razie często ci od arabskiego ze sobą mówią po arabsku, ci od rosyjskiego po rosyjsku, a wszyscy jeszcze po hebrajsku.
Żeby było zabawniej (hehe) każdy ma inny alfabet. Hebrajski, arabski, rosyjski (cyrylica), koreański, polski, angielski. No, polski i angielski to prawie ten sam, tylko kilka znaków różnicy. Cyrylicę znam, ale widziałam tylko kilka razy gdzieś na mieście. Hebrajski w miarę ogarniam, ale czytanie jest trudne, bo nie mają samogłosek. Ogarniam jednak co jest napisane na autobusie, tzn. wiem, dokąd jedzie i czy to jest ta miejscowość, którą chcę. Z arabskiego alfabetu znam jedną literę - t - bo wygląda jak uśmieszek (‏ت‎).
Trochę się bałam, jak to będzie z tymi językami - czy zapomnę polskiego? czy będzie mi się samo w mózgu przełączać na odpowiedni język? A co, jak będę ciągle zapominać słów (nie tylko w angielskim, ale potem w polskim)?
Wygląda na to, że jednak dalej po polsku piszę poprawnie, chociaż czasem mi się zdaje, że jak piszę do kogoś na facebooku, to w niektórych zdaniach coś mi nie gra ze składnią. Nie potrzebuję jakiegoś specjalnego "kliknięcia" w mózgu, żeby mówić po angielsku, czy rozumieć po rosyjsku (zwykle jednocześnie). Myślę w większość ciągle po polsku, chociaż czasem angielski też się wciska. Ale jakoś tak wszystko przechodzi przez mózg naturalnie - jak mam mówić po angielsku, to mówię po angielsku, jak mam słuchać po rosyjsku, to rozumiem po rosyjsku.
Są słowa, których nie znam w obcych językach, ale od czego jest Tłumacz Google.


Jednak się trochę rozpisałam. Za to nie będzie dziś zdjęć, bo nie mam za bardzo pasujących i nie chce mi się nic szukać. Dorzucę za to link do jutuba, do piosenki z musicalu Metro: https://www.youtube.com/watch?v=mmM-Hewz1LE (ta piosenka ma też wersję, w której jest cała po polsku, ale specjalnie wrzucam tę w trzech wersjach).

piątek, 1 grudnia 2017

Wanna wake up in Jerushalaim

Brama Damasceńska
Minął już prawie tydzień odkąd byłam w Jerozolimie, ale czas w końcu opisać co nie co.
Pojechałam właściwie bez jakiegoś większego planu, zarezerwowałam przez booking losowy (najtańszy) hostel na Starym Mieście, w kwestii dojazdu tam zdałam się trochę na Hassidę, która co tydzień jeździ do Jerozolimy na spotkanie koreańskich wolontariuszy.
Bilet na autobus kosztował mnie 27 szekli. Niezbyt dużo, jak za ponad 80-kilometrową trasę. W ogóle busy tu są generalnie tańsze niż pociągi, a sieć bardziej rozbudowana. Dojechałyśmy, potem Hassida powiedziała mi, jak dotrzeć do Starego Miasta (tramwajem) i gdzie wysiąść (Damascus Gate, znaczy Brama Damasceńska). Z docieraniem w różne miejsca w obcych krajach nie mam problemu, więc poszło gładko. Stare Miasto w Jerozolimie otoczone jest wysokim murem, a w nim 8 bram (tak twierdzi wikipedia, nie liczyłam). Dzieli się na 4 części - arabską (muzułmańską), armeńską, chrześcijańską i żydowską. Dzielnice bardzo się między sobą różnią - wyglądem, ludźmi, straganami.
Widok z dachu hostelu
Brama Damasceńska prowadzi prosto do arabskiej części. Na początku było... dziwnie. Arabska część jest bardzo zatłoczona, mnóstwo tu mniejszych i większych straganów, sklepików, można kupić chyba wszystko. Oczywiście mnóstwo straganów to pamiątki, biżuteria i takie tam, ale są też np. zabawki i artykuły papiernicze. Jeśli ktoś by chciał, może sobie kupić kawał mięsa - na witrynie wisiały takie jeszcze z nogami, po prostu odkrajali od tego kawałek. Nie wiem nawet, co to było za zwierzę. Uliczki są bardzo wąskie, brudne (wszędzie walają się śmieci, szczególnie w tych bocznych), a nad głową ma się sklepienie, więc można zapomnieć o sensownej nawigacji GPS. (Celowo nazwałam to sklepieniem, bo nie wiadomo, czy to dach, czy co tam u góry właściwie jest...). W tej części był mój hostel, który zaskakująco szybko udało mi się odnaleźć - wystarczyło iść prosto od bramy i wejść w odpowiednią odnogę na rozwidleniu, 50% szans na powodzenie, mi się udało. Niestety tak czy inaczej przejście nie jest łatwe, bo co chwilę zaczepiają Cię sklepikarze z propozycją, żeby zajrzeć do ich sklepu. Trochę to męczące, kiedy i tak wiesz, że nic nie kupisz, ale nie chcesz ich urazić... Zdarzyło mi się też dostać propozycję (na szczęście w żartach) zostania trzecią żoną. Ogólnie nie są bardzo nachalni, ale i tak ktoś zatrzymuje cię co kilkanaście metrów, żebyś zajrzał do jego sklepu. Szczególnie, jak jesteś samotną kobietą o wyraźnie europejskiej, a nawet słowiańskiej, urodzie. Chociaż chłopak z Polski, którego potem poznałam, twierdził, że jego też zaczepiają, więc chyba jednak nie chodzi tylko o płeć.

Ściana Płaczu
Hostel, w którym spałam, jak już wspomniałam, był jednym z najtańszych - za dwie noce zapłaciłam 93 szekle. Czy w Polsce są jakieś mega-turystyczne miasta, w których w samym centrum można spać za 45 zł za noc? Oczywiście za ceną szedł standard - pokoje wieloosobowe, piętrowe łóżka z poduszką i kocem (ja sprytnie zabrałam śpiwór). Z tych lepszych rzeczy - wifi, toalety i łazienki nie jakieś wypasione, ale ok, darmowa kawa i herbata 24/7 w kuchni. A z najlepszych rzeczy - darmowa kolacja codziennie o 18 :D Co prawda codziennie to samo - ryż, jakieś warzywa (w tym ziemniaki - tu wszyscy jedzą ryż z ziemniakami), kulki z mięsa mielonego i na to orzechy ziemne. Da się najeść.
Właścicielem hostelu jest Mustafa - imię, wygląd i położenie hostelu sugeruje, że jest arabem. Czytałam w opiniach o hostelu, że jest bardzo miłym i serdecznym człowiekiem i potwierdzam. Jego głównym powiedzeniem jest "You are very welcome" - oczywiście z arabskim akcentem. Ogólnie jakby ktoś szukał taniego noclegu w Jerozolimie, to polecam Hebron Hostel (audycja zawierała lokowanie produktu).
Jak zwykle nie zamierzam opisywać moich poczynań godzina po godzinie, ale spróbuję jakoś wszystko uporządkować. O arabskiej części już napisałam - nie wiele więcej mam o niej do powiedzenia, poza tym, że starałam się zawsze jak najszybciej ją ominąć. Przejdźmy więc może do kolejnej - armeńskiej.
Armeńska część jest trochę mniej zatłoczona niż arabska, a uliczki nie są już tak bardzo zakryte z góry. Jednak tu też wszyscy zapraszają do swoich sklepików. Co gorsza, dają prezenty i chcą z Tobą rozmawiać. Stanowczo czasem żałowałam, że nie jestem tam z jakimś facetem, byłoby łatwiej.
Przy okazji armeńskiej części kilka słów o Wieży Dawida (Tower of David), która nie jest armeńska, ale znajduje się na skraju tej części. Jak sama nazwa mówi, Wieża Dawida jest cytadelą ;) Legenda mówi, że tam król Dawid tworzył Psalmy, wikipedia jednak twierdzi, że to miejsce nie było jeszcze zasiedlone w jego czasach, nazwa jednak jest jaka jest. Aktualnie w środku znajduje się muzeum historii Jerozolimy - żeby wejść, trzeba zapłacić 40 szekli - trochę boli ta kwota, ale nie żałuję. Na wystawach 4000 lat historii Jerozolimy, podzielone na poszczególne okresy. Po drodze znajduje się też kilka makiet Jerozolimy z różnych okresów. Dużo historii Pierwszej i Drugiej Świątyni, wszelkich okupacji, nawet wspomnienie o powstaniu chrześcijaństwa. Na wieży jest punkt widokowy, są tam też wydrukowane zdjęcia panoramiczne z podpisanymi niektórymi, ważniejszymi budynkami.

Wnętrze Tower of David
Chrześcijańska część jest pełna pielgrzymów. Sklepiki wyglądają bardziej cywilizowanie, ale wyraźnie widać wycieczki, które przyjechały odwiedzić Bazylikę Grobu Pańskiego. Będąc w pobliżu, weszłam do środka, w końcu lubię kościoły. No i... rozczarowałam się. Najbardziej tym, że jak się wejdzie do środka to nie czuć tego, że to świątynia. Wszędzie są ludzie, mnóstwo ludzi, wycieczki, przewodnicy, wszyscy gadają. Owszem, niektórzy się modlą. Ale gdybym się modliła, to chyba nie chciałabym tego robić w miejscu, gdzie ktoś mi łazi nad głową. Co ciekawe, głównie słyszałam i widziałam wycieczki prawosławne (może taki dzień...) w jednej kaplicy nawet grupa prawosławnych (poznałam po mnichach) śpiewała jakąś pieśń, zaryzykowałabym stwierdzenie, że w starocerkiewnosłowiańskim, ale nie mam pewności. To była chyba najciekawsza "rzecz" wewnątrz... Bardziej rozczarowujący był tylko Kościół Odkupiciela, ale to luterański kościół, więc w środku nawet nie ma na co popatrzeć. Wejście do podziemi i na wieżę było płatne, więc tym razem nie skorzystałam. Żeby nie było - szanuję te miejsca, jako ważne dla chrześcijaństwa. Nie darzę ich uczuciami religijnymi, bo ich nie mam, ale szanuję. Nie podobało mi się głównie to zadeptanie przez pielgrzymów i te rozmowy w świątyni...

No i na koniec moja ulubiona (hehe) część - żydowska. Chyba jedyna z tych czterech, w których da się spędzać czas, tzn. na przykład jest gdzie usiąść. Bardzo przyjemny jest Plac Hurva - nie ma w nim nic szczególnego, poza przestrzenią, której nie ma w innych częściach Starego Miasta. Żydowska część jest też najczystsza i sprawia wrażenie najmniej uczęszczanej przez turystów (poza Ścianą Płaczu) - domyślam się, że większość tych Żydów, którzy tam przechodzili, to są przyjezdni, ale oni się nie wyróżniają, więc są jakby "swoi".
Żeby wejść na plac koło Ściany Płaczu trzeba przejść przez bramki przy których stoi ochrona/policja. Wszystko ze względów bezpieczeństwa oczywiście. W szabat bramki są wyłączone, ale ochrona nadal jest. W szabat także nie wolno robić zdjęć, używać telefonów, czy pisać - jest to prośba kierowana do wszystkich, nie tylko religijnych Żydów. Pod samą ścianę można podejść od "damskiej" (mniejszej) i "męskiej" (większej) strony. Przy wejściach na tę męską są ostrzeżenia, że tylko mężczyźni mogą. Jest również koszyk z jarmułkami, bo pod ścianę nie można podejść bez nakrycia głowy. Pod Ścianą Płaczu jest znacznie spokojniej niż w Bazylice Grobu Pańskiego i czuć atmosferę modlitwy. I chociaż sama ściana nie jest zbyt imponująca (no, kawałek muru, nie ukrywajmy...), to jest to dobre miejsce na wyciszenie i chwilę zadumy, nawet jeśli ktoś nie chce się modlić.

Niestety większość mojego pobytu w Jerozolimie przypadła na sobotę, kiedy wszystko było zamknięte, a komunikacja nie jeździła - między innymi dlatego nie udało mi się dotrzeć do ZOO. W niedzielę pojechałam tylko do Yad Vashem, o czym pisałam w poprzednim poście.
Powrót był mało skomplikowany. Jak już człowiek się zaprzyjaźni z izraelskimi autobusami, to nie jest źle.
A tytuł posta jak zwykle "ukradłam" z piosenki. Tym razem zespołu 8th Day (amerykański żydowski zespół, mój ulubiony. Niestety nie ma żadnej dobrej wersji na yt, jest tylko taka - https://www.youtube.com/watch?v=uyqWX9s3YgE. Jednak jak ktoś bardzo chce i ma Apple Music/Mostly Music/Spotify to może sobie poszukać.

poniedziałek, 27 listopada 2017

"Dam miejsce w moim domu i w moich murach (...), dam im imię wieczyste i niezniszczalne"

Brama Yad Vashem
Nazbierało mi się rzeczy na trzy posty. Jednak postanowiłam zacząć od końca.
Jadąc do Jerozolimy nie miałam zbyt wiele planów, w końcu mam 7 miesięcy na to, żeby wszystko tu zobaczyć. Na ten weekend w planach była Ściana Płaczu, Biblijne ZOO i Muzeum Holokaustu Yad Vashem. ZOO nie pykło, ale o tym będzie w innym poście, za to dziś będzie o ostatnim punkcie jerozolimskiej wyprawy.
Yad Vashem - Muzeum Pamięci Ofiar Holokaustu. Jego nazwa pochodzi z cytatu, który jest tytułem posta. Oczywiście z jego hebrajskiej wersji. Cytat pochodzi z Księgi Izajasza, rozdział 56, werset 5. Dosłownie Jad Vashem oznacza "miejsce i imię".
Dotarcie tam jest mało skomplikowane - trzeba pojechać jedyną linią tramwajową do końca (najlepiej do tego odpowiedniego). Z przystanku Mount Herzl do bramy muzeum jest jakieś 10 minut z buta, ale dla leniwych jeżdżą też busy.
6 milionów
Na początek powiem, że czasu miałam dość mało. I tak spędziłam tam ze 3 godziny, ale można spędzić znacznie więcej. Cały kompleks leży na górze Herzla i składa się z wielu budynków - jest tam też centrum naukowe, archiwa, centrum edukacyjne, mnóstwo pomników, placów... Ja zaczęłam od kupienia mapki za 12 szekli (kupa hajsu, ale raz się żyje, a poza tym mieli też polską wersję), zostawienia bagażu w przechowalni i pójścia do Muzeum Historii Holokaustu. W środku nie można robić zdjęć, więc żadnych nie mam. Samo muzeum to długi korytarz, od którego na boki wchodzi się w sale (czy bardziej przestrzenie) z wystawami - jest trochę eksponatów, trochę opisów, trochę ekranów, na których lecą filmy - niektóre to filmy propagandowe z III Rzeszy, niektóre to wspomnienia tych, którzy przeżyli. Wszystkie opisy są po hebrajsku i po angielsku, a samo muzeum jest dość mocno multimedialne, ale bardzo przyjemne.
Pomnik Korczaka
Początek był "łatwy" - było trochę o III Rzeszy, o dojściu Hitlera do władzy. Z ciekawostek, była pokazana replika gry edukacyjnej "Swastika's Race to Victory", która pokazywała ówczesnej młodzieży historię nazizmu (z czasów międzywojennych). Potem było tylko trudniej - w kolejnych salach było o obozach koncentracyjnych, o gettach, o tym, jak wyglądało życie żydów w tych czasach - nie tylko w Polsce, ale też w wielu innych krajach. Przez te części dotyczące Polski przeszłam dość szybko, nie czytałam wszystkiego - trochę szkoda, ale gdybym chciała czytać wszystko, to musiałabym tam spędzić 6 godzin, a nie 3. Uznałam jednak, że skoro mam to "na miejscu" w Polsce, to tam mogę to zobaczyć. Nie mniej jednak kilka razy po prostu zaczęłam płakać, nie dało się inaczej. Wystarczyło popatrzeć na te filmy, w których ludzie opowiadali o swoich przeżyciach, wystarczyło trafić na moment, w którym człowiekowi na filmie łamał się głos i prawie zaczynał płakać... Sporo też było o emigracji, o tym, że żydzi chcieli (musieli) wyjeżdżać i przy tym był ciekawy cytat, którego oczywiście sobie nie zapisałam i nie mogę teraz znaleźć w necie, więc przytoczę z pamięci - Dla żydów świat dzieli się na dwie części - tę, w której nie mogą być, oraz tę, do której nie mogą pojechać...
Muzeum kończy się Halą Imion - miejscem, w którym są świadectwa (Pages of Testimony - nie wiem, jak to przetłumaczyć...) ofiar holokaustu i zdjęcia niektórych z nich. Nie jest to duża sala, ale robi wrażenie...
Panorama partyzantów
Jeden z budynków to właściwie galeria - są tam obrazy malowane przez żydów w obozach lub przed i po nich. Niektóre ukazują obozowe życie, niektóre życie w getcie, a jeszcze inne są np. ilustracjami opowieści biblijnych. To niesamowite, że ludzie w takich okolicznościach chcieli tworzyć...
Jest też budynek, w którym na ziemi wypisane są nazwy obozów, a na środku płonie wieczny ogień. Wygląda to trochę jak ogromna mogiła i znicz na niej, zapalony dla tych wszystkich ludzi, którzy zginęli.
Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie Childreen's Memorial (nie każcie mi tego tłumaczyć...) - wchodzi się do takiego ciemnego pomieszczenia, najpierw jednego, gdzie są zdjęcia dzieci, potem drugiego, w którym palą się świece, a szyby i lustra są tak ustawione, że wygląda to tak, jakby tych ogników było bardzo, bardzo wiele. Wygląda to trochę jak mocno rozgwieżdżone niebo. Dookoła jest ciemno, tylko te ogniki. A w tle lektor czyta imiona dzieci, ich wiek i kraj pochodzenia. Ciężko się słucha, kiedy mówią np. "Swieta, 3 lata, Ukraina". Nie da się tego opisać, trzeba zobaczyć i usłyszeć.
Dookoła na górze rośnie mnóstwo drzew - część z nich to sad upamiętniający Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Jest też sporo pomników, jest plac Getta Warszawskiego i Pomnik Janusza Korczaka.
Niestety nie miałam ani czasu, ani siły, ani pogody, żeby chodzić dużo po wzgórzu. Myślę, że kiedyś jeszcze tam wrócę, przejdę się na spokojnie po wystawach i po wzgórzu. Jeśli ktoś by się zastanawiał, czy będąc w Izraelu warto tam zajrzeć - ja myślę, że warto. Chociaż nie lubię, kiedy sprowadza się historię Żydów jedynie do Holokaustu, to jednak jest to kawał także naszej, polskiej historii.

środa, 22 listopada 2017

Kisiel z herbaty

Nudny weekend...
Po nieco nudnym weekendzie nadszedł w końcu czas robienia czegoś. Na razie podążam za Hassidą, patrzę co ona robi i próbuję ogarniać, co jest do zrobienia.
Nie dzieje się tu zbyt wiele. O 7 rano idziemy do jednego z budynków (jest ich tu kilka, w każdym po 20-25 rezydentów i mnóstwo ludzi z ekipy pracującej) przygotować śniadanie, czyli tak dokładniej nałożyć przywiezione nam rzeczy na talerze. W tym budynku, do którego chodzimy (chyba nazywa się Tilja, ale jeszcze mi się mylą nazwy tych wszystkich budynków... Tilia to lipa po hebrajsku, każdy budynek nazywa się od rośliny), są ludzie, z których większość nie je sama, a tym bardziej nie stałe pokarmy, więc ich jedzenie składa się głównie z różnego rodzaju papek - jakiejś owsianki, zblendowanych warzyw, czegoś pomarańczowego (wydaje mi się, że w środku może być dynia), no i miksujemy też to, co dostaniemy dla tych, co jedzą stałe - na przykład wczoraj była papka z jajek, a dziś z tuńczyka. Część z tych osób nie pije normalnego napoju, więc przygotowujemy dla nich kisiel z herbaty - po prostu dodaje się taki proszek, który robi kisiel. Myślę, że to może być mąka ziemniaczana, ale nie zagłębiałam się w temat ;)
Nudny weekend w Netanji
Po nałożeniu wszystkiego na talerze pomagamy też nakarmić jedną czy dwie osoby. Potem mamy przerwę na nasze śniadanie. Rozkład dnia zmienia się troszkę w zależności od dnia. Czasem trzeba kogoś gdzieś zaprowadzić, na przykład z jego budynku do miejsca, gdzie jest fizjoterapia, a potem z powrotem. Po obiedzie idziemy z kilkoma osobami na spacer dookoła ośrodka. Dziś o 16 była jeszcze taka "zabawa", rezydenci z dwóch budynków (albo z dwóch części jednego, bo większość podzielona jest na męską i żeńską część) poszli coś w stylu małej sali gimnastycznej, była muzyka, chusta klanzy, piłki, hula hop i jakieś mega proste ćwiczenia dla nich. Ja bawiłam się całkiem nieźle.
A dziś rano byłyśmy z kilkoma bardziej ogarniającymi z rezydentów "w pracy". Dwa razy w tygodniu pracują na plantacji różnych roślin takich jak sałata, szczypior itp.
Te plantacje to dość ciekawa rzecz. Jest kilka wielkich hal/namiotów (trudno to nazwać - raczej jak hala, ale ma ściany z takiej grubszej siatki i jest wentylowane), w których są wielkie koryta z wodą. Woda ciągle krąży - jest wypompowywana i leci wielką rurą z powrotem do koryt. Na tej wodzie pływają styropianowe tratwy z dziurkami na rośliny. Na zdjęciu widać, jak to mniej więcej działa. W każdym razie praca polega na wkładaniu małych sadzonej w te dziurki i wkładaniu ich na wodę. Potem jest przerwa na picie i pomarańczki. Ogólnie to spora część pracy składa się tutaj z przerw. Można nawet spokojnie wypić kawę.
Plantacja
Myślę, że to dobry post, żeby napisać co nie co o jedzeniu, tym, które jest na stołówce dla pracowników i wolontariuszy. Jedzenie w ośrodku nie jest jakieś wybitne, zresztą jest zamawiane z zewnątrz z jakiejś firmy cateringowej, bo przyjeżdża w metalowych pojemnikach pakowanych do styropianowych pudełek trzymających ciepło (albo zimno). Na śniadanie zwykle są jajka na twardo, a czasem zamiast tego jajecznica albo tuńczyk. Do tego są jakieś dwie sałatki - jedną zwykle jem i jest w niej pomidor, ogórek, kapusta pekińska, czasem papryka, drugiej nie jadłam, ale na pewno jest tam marchewka i kapusta, ale nie jestem pewna, czy nie kiszona. Do tego można dostać trochę czegoś białego, co Hasida nazywa "cheese", a jedna z arabek pracujących na kuchni określała słowem "milk" (ale nie mówi po angielsku), ale moje podniebienie mówi, że to śmietana. Do tego jest chleb, krojony i pakowany w worek jak u nas. Jeden z pracowników, z pochodzenia Ukrainiec, mówi, że to nie chleb, tylko gąbka i trochę ma rację. Ale przynajmniej jest miękki. Zwykle do tego jest jeszcze dżem, chociaż nazywanie tego dżemem to spora nadinterpretacja - większość harcerzy pewnie jadła tanie dżemy albo marmolady, w których nie widać owoców, a smakują głównie cukrem, a ich smak można określić jako "czerwony" albo "pomarańczowy" (tak, to kolory, nie smaki, ale kto jadł tani dżem, albo pił tani sok do rozcieńczania wie, że w tym przypadku "czerwony" to najlepsze określenie tego smaku).
Na takich tratwach rosną roślinki
Na obiad jest ryż/kasza/ziemniaki + jakieś mięso (była cała noga z kurczaka, było coś w stylu gulaszu, raz nawet z jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego mięsa - na pewno nie kurczak, bo wiem jak smakuje, i na pewno nie wieprzowina, bo tu nie jedzą...) + taki jakby sos/leczo z fasoli + jakieś surówki. Zwykle jest też coś, co ma być zupą - raz jadłam, to było coś, co smakowało trochę jak kartoflanka, miało w środku kilka ziemniaczków i makaron nitki.
Na kolację są jajka (tu cały czas są jajka...), sałatka i zwykle coś na ciepło. Raz na pewno był falafel, ale nie jadłam, bo zwykle na kolację jeszcze nie zdążę zgłodnieć, bo jest wcześnie...
Mogłabym gotować na miejscu, tzn. dostać produkty i robić sobie z nich jedzenie sama, ale po co, skoro mogę jeść regularnie i zajmuje mi to mniej czasu...
Nie narzekam na jedzenie, głodna nie chodzę. Chociaż powoli zaczyna mi brakować kanapek z szynką, więc wiem, co będę jadła, jak wrócę do Polski. Tu w ośrodku nie ma kanapek z szynką (nie ma szynki), nie ma kanapek z serem (sera też nie ma), a tym bardziej nie ma kanapek z serem i szynką, bo to byłoby niekoszerne - w koszernym jedzeniu nie łączy się produktów mięsnych z mlecznymi. W koszernym MC na przykład, w burgerach nie ma sera.
Rozpisałam się dziś trochę, ale jedzenie to ważny temat. Wiem już też jaki tytuł będzie miał następny post i o czym mniej więcej będzie, ale to już jutro albo po weekendzie, bo w piątek - kierunek Jerozolima! 

niedziela, 19 listopada 2017

33 minuty do Maka

Żywopłot z opuncji
Mój licznik mówi, że jestem tu już 3 dni. Włączyłam odliczanie do końca. Nie wiem jeszcze, czy to będzie pozytywne odliczanie, czy negatywne, czy będę czekać na koniec, czy właśnie nie będę chciała stąd wracać. Na razie jest ok :)
Ale trzeba by zacząć tam, gdzie ostatnio skończyłam :)
W piątkowy wieczór Liraz, nasza fizjoterapeutka, zaprosiła mnie do siebie na kolację. Było bardzo miło, chociaż czworo dzieci, w tym troje poniżej 8 lat, robi straszliwy hałas. Nie była to typowo szabatowa kolacja, bo rodzina Liraz nie jest zbyt religijna, ale mimo tego w każdy piątek siadają do wspólnej kolacji - w tygodniu nie zawsze mają na to czas, bo praca i wiadomo, każdy robi swoje. Jednak ten piątkowy wieczór zawsze jest dla rodziny. I to мне нравитсья (znaczy lubię, podoba mi się, o ile oczywiście nie pomyliłam się w rosyjskim zapisie...). Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, o Izraelu, o Polsce, o harcerstwie i ośrodku, w którym jestem. W międzyczasie poznaję słowa po hebrajsku, ale nie wiele jeszcze zapamiętuje...
Budowa?
W temacie posta napisałam o Maku (McDonaldzie, koszernym swoją drogą), ale to nie on jest tu najważniejszy. Byłam dziś drugi raz w Tel Mond, to taka największa wioska w okolicy, prawie miasto. Jak opowiadam tu komuś, że byłam w Tel Mond, to z reguły słyszę zdziwione "by walk?!". Tak, na nogach, to blisko. Fakt, ośrodek jest na zadupiu, ale do Tel Mond są niecałe 3 km. Dziś droga do MC zajęła mi 33 minuty. No i, co najważniejsze, znalazłam skrót. Znaczy po prostu poszłam drogą w odpowiednim kierunku, mimo że nie było jej na mapie. Google trochę pomagały i poszło gładko, trzeba było tylko minąć coś, co może być budową (?). Na razie jeszcze trochę mam problem z "kalibracją" mojego wewnętrznego GPS - z reguły czuję, w którą stronę trzeba iść, teraz bardziej sprawdzam, a potem pamiętam (jak dobrze być wzrokowcem!), ale skoro już mam skrót, to będzie lepiej.
Kupiłam dziś izraelską kartę do telefonu i dzięki temu mam internet. Kupiłam też ciastka i czekoladę, ale dużo rzeczy tu jest jak u nas - mają Lays-y i Cheetosy, rzeczy od Kindera i Bahlsena. Coca-colę i Pepsi też. Ogólnie wszystko jak u nas, tylko napisy po hebrajsku, trochę cieplej, opuncje przy drogach (albo jako żywopłot, polecam!), palmy i mandarynki w ogródkach.
Okolica w ogóle jest całkiem ciekawa, bo wszędzie są sady. Idąc do Tel Mond mijam drzewa z kaki, potem mandarynki, potem znów kaki, potem jakieś bliżej niezidentyfikowane rośliny po obu stronach drogi (jedno wydaje się być np. tytoniem, chociaż nie mam pewności), a dziś trafiłam na jakieś inne kaki i na grejfruty. Przyniosłam nawet jednego ze sobą, zobaczymy, czy dobry.
Także na razie nie jest źle. Z głodu nie umrę, karmią mnie na stołówce (nie wiem, co to za mięso jest na obiad, ale nie jest złe), a jakby było bardzo źle, to mam kaki zaraz za płotem.
Na razie jeszcze nic nie robię, czekam aż Hassida wróci z Jerozolimy, bo mam pracować z nią i patrzeć, co i jak. No to czekam :)

piątek, 17 listopada 2017

Cukier w lodówce

Pozdrowienia z lotniska
Powoli dobiega końca pierwszy cały dzień spędzony w Izraelu...
Wczoraj właściwie głównie przyleciałam. Lot nie był taki straszny, chmury z góry wyglądają niesamowicie, a wschód słońca ponad chmurami jeszcze lepiej... No ale lot jak lot, większość ludzi wie, jak to jest... Na lotnisku kolejka do bramek na milion osób. Zabrali mi paszport, żeby wkleić wizę, po pół godziny mniej więcej dowiedziałam się, gdzie mogę go odebrać, tam poczekałam kolejne pół godziny wśród trochę awanturujących się Rosjan i w końcu (prawie) byłam wolna.
Opuncja <3
Na lotnisku sprawdzają paszporty i dają takie niebieskie karteczki - normalnie nie wbijają żadnych pieczątek, ani nic, tylko taka karteczka. Ta kartka daje możliwość przejścia przez bramki. No to skanuję, a tam błąd... Okazało się, że przez to, że czekałam tak długo na wizę, "ważność" tej karteczki wygasła, musiałam podejść do pana z obsługi, on popatrzył, zeskanował, zapytał, czemu tak późno, to mu powiedziałam, że czekałam na wizę, a on mi życzył powodzenia. Mili ludzie :)
Potem przeżyłam chwilę grozy, kiedy mojego plecaka nie było na odpowiedniej taśmie, na szczęście znalazł się obok niej, bo przecież byłam już spóźniona.
Znalezienie pociągu, kupienie biletu i jechanie było mało skomplikowane. Bilet w automacie, a wejście na perony jak do metra w Warszawie - trzeba włożyć bilet, żeby przejść przez bramkę.
Tam są papugi.
Ostatecznie dotarłam do "mojego" ośrodka. Po hebrajsku nazywa się Hevrat Neorim, ale znalezienie go w taki sposób w google jest raczej niemożliwe. Na mapie nazywa się to Pits Naouram, jakby ktoś mnie szukał.
Właściwie opisywanie wszystkiego godzina po godzinie nie ma sensu, więc postaram się tylko wspominać o najważniejszych rzeczach. W ośrodku spotkałam koordynatorkę, z którą pisałam wcześniej i poznałam też wolontariuszkę z Korei - Chasidę (to tak naprawdę hebrajski odpowiednik jej imienia, które oznacza "Wdzięk").
I tu następuje ten moment, w którym temat posta przestanie być zagadką - Chasida pokazała mi co gdzie jest w kuchni (mamy taki budynek, gdzie każda ma swój pokój, a do tego jest wspólna kuchnia i łazienka), mówiła, że mogę korzystać i takie tam. Od tej pory, za każdym razem jak robię herbatę, wyciągam cukier z zamrażalnika. Nie wiem, dlaczego. Dziś piłam kawę w innym miejscu i też cukier był w lodówce. Nie wiem, dlaczego.
Dzięki za info.
Dziś trochę pokręciłam się po ośrodku, poznałam Dimę, z którym rozmawiałam trochę po rosyjsku, trochę po angielsku. W ogóle w ośrodku mało kto mówi po angielsku, za to całkiem sporo osób po rosyjsku. Na razie to moja jedyna nadzieja na porozumiewanie się...
Popołudniu poszłam do Tel Mond, to taka większa miejscowość. Odkryłam, że po drugiej stronie drogi od ośrodka jest sad pełen kaki, które właśnie dojrzewa. Kawałek dalej rosną pomarańczki.
Ogólnie to jest prawie jak u nas, tylko rośliny trochę inne (palmy i opuncje <3), ptaki trochę inne (zielone papugi) i piasek trochę inny (taki czerwony).
Jest tu też zabawna rzecz. Na każdym słupie energetycznym, który widziałam, z czterech stron wisi tabliczka z zakazem wspinania się, na której jest napisane, że grozi śmiercią. Napisali, bo ludzie to robili i nie wiedzieli, że tam jest prąd...?

środa, 15 listopada 2017

10 godzin...

Tyle zostało do odlotu mojego samolotu, kiedy zaczynam pisać ten post. Jak go skończę to pewnie będzie sporo mniej... 
Lecę do Izraela, będę tam 7,5 miesiąca, z małą przerwą na zimowisko w lutym. Przez ten czas będę wolontariuszką w domu opieki niedaleko miejscowości Netanya (to jest kawałek na północ od Tel Avivu). W ośrodku są starsi ludzie, z którymi trzeba pójść na spacer, umilić im czas i takie tam rzeczy. Przynajmniej mniej więcej. Więcej dowiem się, jak już tam będę i wtedy coś powiem. 
Wiem też, że w ośrodku są wolontariusze z Korei (Południowej, żeby nie było), więc na pewno będzie ciekawie. 
Nie wiem, co mogę powiedzieć. Trochę się stresuje, no ale wiadomo, kraj, w którym nigdy nie byłam, z językiem urzędowym, w którym potrafię powiedzieć "Cześć", "Dziękuję" i "Słuchaj Izraelu, Pan jest naszym Bogiem, Pan jest jedyny". Wiem też, jak jest miłosierdzie, anioł i król świata. To ostatnie wie nawet moja kadra, bo ich na biwakach też budziło "Melech h'olam" :) 
Jutro o 10 będę lądować w Tel Avivie. U nich będzie 11, ale wszystko jedno. Potem wsiadam w pociąg (jak tylko dowiem się, gdzie kupić bilet...) i jadę do Beit Jehoszua, skąd zabiorą mnie dalej. 
Plan jest taki, że będę pisać na blogu, jak tam u mnie. Myślałam też o vlogu, ale raczej nie pyknie ;) Zobaczymy. 
Kapibara już nie może się doczekać. Ja też. Zostało 9,5 h do odlotu...

czwartek, 31 sierpnia 2017

Hawdala - oddzielenie

Ogień generalnie jest dobry - możemy się dzięki niemu ogrzać, ugotować sobie jedzenie, oświetlić drogę czy mieszkanie. Ale czasem ogień może być też zły - możemy coś spalić, można nawet kogoś zabić. Od czego w takim razie zależy, czy ten ogień jest dobry, czy zły? Od człowieka, od tego, co z tym ogniem zrobi. Może wykorzystać go dobrze, może wykorzystać źle. Tak samo jest z nadchodzącym tygodniem - to od nas zależy, co z nim zrobimy, czy będzie dobry, czy zły. 


Powyższą myśl usłyszałam będąc w zeszłą sobotę w synagodze od Michaela Schudricha, naczelnego rabina Polski. Było to objaśnienie do jednego z symboli obecnych na uroczystości Hawdali - ognia. 

W tym wpisie najważniejszy jest pierwszy akapit, ale nie obejdzie się bez małych wyjaśnień - w Warszawie od chyba 14 lat odbywa się Festiwal Singera. W ramach tego festiwalu odbywa się wiele przedsięwzięć związanych z kulturą żydowską. M.in. w programie festiwalu znajdują się uroczystości w synagodze, takie jak rozpoczęcie i zakończenie szabatu. One się tam dzieją co weekend, no ale wiadomo - przy okazji festiwalu przychodzą też nie-żydzi, żeby sobie popatrzeć. W zeszłą sobotę zdarzyło mi się być na zakończeniu szabatu, czyli Hawdali. Z racji tego, że było tam sporo osób, które do synagogi nie przychodzą na co dzień, prowadzący tłumaczyli "co się dzieje". 

Warto jeszcze wspomnieć, że dla żydów szabat jest świętem "bardziej" niż niedziela dla chrześcijan, chociaż ma tę samą podstawę - siódmego dnia Bóg odpoczywał po stworzeniu świata. Szabat to czas, żeby tak naprawdę odpocząć, a także jest to pewne oddzielenie "starego" tygodnia od "nowego". Samo słowo Hawdala po hebrajsku oznacza właśnie "oddzielenie" i ta ceremonia jest takim "oficjalnym" zakończeniem jednego tygodnia i rozpoczęciem kolejnego. Udziela się na niej czterech błogosławieństw - wstępnego, nad winem, nad wonnymi ziołami i nad światłem. O tym świetle (ogniu) jest powyższa myśl.  
Wybaczcie ten dość płytki opis, po pierwsze - nie jestem ekspertką, po drugie - nie jest celem tego wpisu zrozumienie szabatu, a tylko choćby minimalne przybliżenie kontekstu powyższych słów.

Najważniejsze jest i tak to, że to od nas zależy, co zrobimy z nadchodzącym tygodniem.

niedziela, 23 lipca 2017

Przeżyj swoje życie tak, żeby ktoś wieczorem mógł podziękować Bogu, że istniejesz

Byłam wczoraj na pogrzebie kpt. Andrzeja Drapelli. Można powiedzieć, że byłam tam "służbowo", choć raczej nie czułam się jakoś specjalnie zmuszona. Nie powiem, że biegłam tam z przyjemnością, bo kto się cieszy z tego, że idzie na pogrzeb...?
Właściwie nie znałam tego kapitana. Może raz widziałam go na oczy, ale nawet nie jestem pewna. Był kapitanem Zawiszy jeszcze zanim się urodziłam i chyba już wtedy był na emeryturze, więc po prostu nie było okazji, szczególnie, że w ostatnich latach chorował i miał problemy z poruszaniem się. Nie będę się tu rozpisywać o samym kapitanie, bo każdy ma google, a ja nie o nim chciałam pisać, a o pewnej refleksji, która mnie naszła, zresztą już nie po raz pierwszy w ostatnim czasie. 
Na pogrzeb przyszło mnóstwo ludzi. Myślę, że ponad 100 osób. Przy grobie był czas na wspomnienia i kilka słów od różnych ludzi. Wypowiadały się osoby, które z nim współpracowały w różnych organizacjach, no i oczywiście rodzina. O zmarłych właściwie nigdy nie mówi się źle, szczególnie na pogrzebach. Jednak tu wyraźnie było widać, że ci wszyscy ludzie mówią z serca, mówią prawdziwie i nie kryją wzruszenia. Kpt. Drapella był kimś ważnym w ich życiu, kimś, kogo warto było słuchać i od kogo się uczyć. 
Powyższe akapity to historia jakich wiele, pewnie z powodzeniem można by wstawić jakieś inne nazwisko i też by działało. Jednak to historia, która po raz kolejny przypomniała o jednej ważnej rzeczy - że codziennie powinniśmy być dla innych ludzi. Codziennie dawać im coś od siebie, nawet coś bardzo drobnego, czasem wystarczy uśmiech czy dobre słowo. Przecież nic nas to nie kosztuje. 
Aktualnie żyjemy w świecie pełnym nienawiści, hejtu, co chwilę ktoś sączy jad w internecie (i nie tylko), wyzywa tych, którzy się z nim nie zgadzają od takich i owakich... Po co...? Może czas to w końcu zmienić i być po prostu dobrym człowiekiem? 

Jak przejrzycie mojego bloga, to pewnie zauważycie, że jest tu sporo muzyki. Zwykle nieprzypadkowej. To nie tak, że wrzucę, bo fajnie brzmi. Zwykle jednak jest tam coś więcej.
Dziś będą dwie piosenki, choć pewnie mogłoby ich być w tym temacie więcej.

Pierwsza jest po angielsku (dla tych, którym trudno zrozumieć co śpiewają, tu jest tekst, można sobie wrzucić w tłumacz), a część jej refrenu pokrywa się z tym, co napisałam powyżej:
So listen brother, listen friend
Just a little smile, a helping hand
And we all will find a loving kind humanity

https://www.youtube.com/watch?v=F_iZJnFyxOY - tu można posłuchać

Druga przypomniała mi się, kiedy pisałam ten post. Jest niezbyt nową polską piosenką. Na pewno znacie: https://www.youtube.com/watch?v=FWZNF4F1r7Y

Jeszcze krótkie wyjaśnienie do tytułu posta. Pochodzi on z książki "Świadectwo skazanych na śmierć - sześćdziesiąt lat później". Autorka książki po 60 latach od zakończenia wojny odnajduje osoby ocalałe z obozów koncentracyjnych, które po wyzwoleniu wypełniały ankietę dotyczącą ich przeżyć i opisuje te ankiety i rozmowy. Jedna z kobiet zapytana o przesłanie dla współczesnej młodzieży przypomniała sobie wiersz, w którym było zdanie, służące za tytuł dzisiejszego posta. Niestety nie wiem, co to za wiersz, ani nawet w jakim był języku...

sobota, 22 lipca 2017

Harcerz jest odpowiedzialny

Postanowiłam wrócić do bloga. Z kilku powodów, o których będzie w innych postach. Wchodzę sobie "na zaplecze" blogspota, patrze - a tu jakaś wersja robocza. Czytam. Czemu ja tego nie opublikowałam...?
Nie wiem, kiedy to pisałam, bo oczywiście zaczęłam edytować zanim spojrzałam na datę... Myślę, że to mogła być wiosna 2015 roku.
Od tamtej pory zdążyliśmy zmienić ostatni punkt obecnego Prawa Harcerskiego (o czym może też kiedyś w końcu napiszę). A ja nadal uważam, że od treści znacznie ważniejsza jest praca z tym prawem, wcielanie go w życie i dawanie przykładu.
Poniżej nieedytowany tekst pisany te 2 lata temu.

Od dłuższego czasu w ZHP wrze dyskusja o projekcie zmian w Prawie Harcerskim. Jako że rozmawiam z moimi harcerzami o wszystkim, postanowiłam zapytać też ich o zdanie, bo to przecież dla nich ma być to prawo. Zaczęło się od gawędy, od wprowadzenia, od tego po co, dlaczego i jak to działa. Porozmawialiśmy o odpowiedzialności i próbowaliśmy znaleźć jej definicję. Później powiedzieliśmy sobie, że "Harcerz powinien być ... , bo ...". No i po takim wstępie powiedziałam harcerzom, że mają zapomnieć dotychczasowe prawo (co w przypadku niektórych nie było trudne ;) ) i napisać w grupkach/zastępach nowe prawo. Jedyną sugestią było to, żeby trzymać się tego, że są punkty, nie koniecznie 10...
(Warto wspomnieć, że mówiliśmy na zbiórce też o składkach, co mogło mieć pewien wpływ na ich pomysły...)
Swoje prawo stworzyły 4 zastępy - 2 harcerskie, pomieszane płciowo (akurat było jakoś mało chłopaków i dużo dziewczyn, więc podzieliliśmy się mniej więcej po równo) i 2 starszoharcerskie - męski i żeński.
Wyniki ich prac są warte zaprezentowania - kto by przypuszczał, że takie "małe dzieci" są w stanie wymyślić tak mądre rzeczy. W poniższych tekstach oczywiście poprawiłam błędy ortograficzne, ale właściwie nic poza tym.

Harcerze, zastęp I:
1. Pomaga komu może.
2. Nie boi się nowych wyzwań.
3. Powinien dążyć do celów, które sobie wyznaczył.
4. Powinien dbać o swoje otoczenie.
5. Powinien wierzyć w sprawiedliwość.
6. Powinien znać zwyczaje harcerskie.
7. Powinien być sprawiedliwy wobec innych.
8. Powinien być gotów walczyć za Ojczyznę.

Harcerze, zastęp II:
1. Harcerz powinien być prawdomówny.
2. Powinien zawsze wykonywać swoje obowiązki.
3. Harcerz powinien być dobry dla ludzi.
4. Harcerz powinien być miły i pozytywnie nastawiony do życia.
5. Harcerz jest odpowiedzialny.
6. Harcerz powinien dbać o porządek.
7. Harcerz powinien być uczciwy.
8. Być obecny na zbiórkach.
9. Harcerz powinien być mądry i czujnie uważać na zbiórkach.
10. Harcerz powinien wierzyć w siebie.
11. Harcerz powinien pomagać wszystkim ludziom.
12. Harcerz powinien być opanowany.

Harcerze starsi:
1. Harcerz powinien być odpowiedzialny.
2. Harcerz powinien znać Prawo Harcerskie.
3. Harcerz powinien płacić składki.
4. Harcerz powinien być przyjazny dla otoczenia.

Harcerki starsze:
1. Harcerz szanuje siebie i innych.
2. Harcerz jest odpowiedzialny.
3. Harcerz dostrzega problemy w swoim środowisku i stara się je rozwiązać.
4. Harcerz stara się wiedzieć więcej niż wie i umieć więcej niż umie. (Tu widać wpływ naszych wcześniejszych rozmów - zapamiętali "najfajniejszy" punkt nowego projektu)
5. Harcerz dąży do samodzielności.
6. Harcerz jest prawdomówny.
7. Harcerz stara się odróżniać dobro od zła.
8. Harcerz jest wolny od nałogów. (Kolejny wpływ wcześniejszych rozmów)
9. Harcerz jest otwarty na innych.
10. Harcerz kocha Polskę!
11. Harcerzem może być każdy.

Po "prawach" harcerzy widać, że wymieniają właściwie te same wartości, co więcej - te, które w obecnym prawie są. Może więc nie potrzeba nam zmian, a lepszej pracy z obecnym prawem? A może, jeśli zmiany, to jedynie kosmetyczne?