poniedziałek, 22 października 2012

Hej, w góry, w góry

Poprzedni mój weekend spędziłam w Górach Izerskich, na śpiewaniu i jedzeniu naleśników w Chatce Górzystów w ekipie częściowo harcerskiej, ale nie tylko. Góry jak to góry, było super, ale czas był w końcu wracać i o wracaniu dziś będzie.
Postanowiłam pojechać na stopa. Sama. Zawsze bałam się jeździć sama, ale stwierdziłam, że spróbuję i zobaczę, dlaczego nie chcę sama jeździć ;) Ze schroniska zeszłam jeszcze z czwórką innych ludzi, którzy jechali do Szklarskiej Poręby. Na dole podzieliliśmy się, oni na pary i ja.
Stop 1. Zatrzymali się ludzie z rowerami na dachu, dwóch facetów i babka. Na prawdę super ludzie i sprawdza się zasada, że częściej zatrzymują się Ci, co mają najmniej miejsca. Podrzucili mnie spod granicy do Szklarskiej Poręby (ok. 8 km), gdzie spotykali się ze znajomymi.
Stop 2. Pomarańczowy Opel Tigra. Koleś pod 40, był dziwny i składał niedwuznaczne propozycje. Po tym jak mu powiedziałam, że nie, stwierdził, że nie jest nachalny i jak nie to nie. Z nim dojechałam do Jeleniej Góry (20 km). Poza myślami "Przecież masz nóż w kieszeni" zastanawiałam się, jak bardzo trzeba być zdesperowanym i jakie mieć problemy ze sobą, żeby proponować nieznajomej, o połowę młodszej dziewczynie seks za pieniądze...
Stop 3. Facet mający max. 30 lat. HR-owiec, robi magisterkę z zarządzania projektami, a pracuje jako przedstawiciel handlowy. Niesamowity facet, opowiadał swoich wypadach na rower, wspinaczce i o lotach na paralotni. Najbardziej zapadły mi w pamięć opowieści o jego koledze Jędrusiu, który jeździ na wózku, nie chodzi sam, ale lata świetnie na paralotni. Kumple pomagają mu jak mogą, wnoszą go na górę, pomagają wystartować, przyjeżdżają po niego tam, gdzie wyląduje... Niesamowite, że takim ludziom się chce. Poza tym w aucie leciał jakiś francuski rap i trochę hiszpańskiego ska (zespołu Ska-P). Facet podwiózł mnie do Wrocławia (ok. 120km), a właściwie aż na wylotówkę na Poznań.
Stop 4. Zasada ta sama co w pierwszym przypadku - zatrzymają się Ci, co mają najmniej miejsca. Trzy osoby w Matizie + ja, mój plecak i gitara. Dwie dziewczyny i chłopak jechali sobie do lasu gdzieś za Trzebnicę. Zabawni ludzie, można było się pośmiać. I stwierdzili "Mamy 4 osobę do Rafaello", więc dostałam też Rafaello. Są takie opakowania po 4 sztuki, ich było troje, więc nie było wiadomo, co z ostatnią sztuką. Rozwiązałam ich problem. Podwieźli mnie tylko pod Trzebnice (17km), ale dzięki nim nie łapałam stopa jeszcze w mieście.
Stop 5. "Pamiętaj, że masz w kieszeni nóż i umiesz szybko uciekać." Irlandczycy. Duże auto z kierownicą po stronie pasażera. Dwóch facetów po ok. 35 lat. Znali kilka słów po polsku, ale raczej marnie, po angielsku też mówili jak to Irlandczycy, ciężko zrozumieć. Poza tym, że poprosili mnie, żebym coś zagrała na gitarze, zostałam też poproszona o rękę i zaproszona na sex-party. W pewnym momencie chciałam już poprosić, żeby wysadzili mnie wcześniej, ale poza gadaniem nic nie robili, więc szczęśliwie dojechałam do Leszna (74 km). Czasem było strasznie, bo koleś jechał szybko i wszystkich wyprzedzał. Chyba trochę na ślepo, bo ciężko wyprzedzać przy ruchu prawostronnym z kierownicą po prawej stronie. I w sumie nie wiem, czy byli do końca trzeźwi.
Koniec prądu
Chwila przerwy - Leszno. Dotarłam tam ok. 14. Czas był na obiad, więc odnalazłam niezdrowe żarcie w postaci McDonalda. Potem trzeba było znaleźć jakieś odpowiednie miejsce do łapania stopa. Przetuptałam przez sporą część miasta wzdłuż głównych dróg, próbując znaleźć wylotówkę na Poznań. Po drodze zaczepiła mnie jakaś pani na rowerze: "O, uczysz się grać na gitarze?" "No, tak" "Może chciałabyś grać na chwałę Panu?" "hmmm...  niestety, nie jestem stąd" "No tak, zawsze jak kogoś znajdę, to nie jest z Leszna. No, trudno". Doszłam w końcu brzegiem pola za trzy ronda (ok. 4 km) i tam udało się znaleźć miejsce na łapanie czegoś dalej... A po drodze znalazłam prąd kończący się w połowie pola i zastanawiam się, po co ciągnąć kable przez całe pole, żeby nagle je skończyć? O_o
Stop 6. Niezbyt rozmowny koleś, jechał naprawdę szybko i wyprzedzał wszystkich (jak tylko mógł, cisnął 170 km/h), ale nie czułam, że mnie zaraz zabije. Widać tylko było, że się wkurzał, jak musiał zwalniać. No i miał złoty zegarek. A ja myślałam, że zasnę w tym samochodzie. Głowa sama mi opadała i w ogóle były to ciężkie chwilę i mnóstwo użytej energii do nie zasypiania. Podwiózł mnie do Poznania (71 km), na południowe jego obrzeża. Wylotówka, na którą chciałam trafić była na północy Poznania, a ja byłam padnięta. Stąd kolejny przystanek (zaraz po Biedronce) to dworzec kolejowy.

W końcu udało się w jakiś sposób zakupić bilet i wsiąść w pociąg do Gdyni. Znalazłam sobie przedział, w którym było w miarę mało ludzi, wrzuciłam plecak i gitarę na górę i jadę. Na przeciwko mnie siedział chłopak, kilka lat ode mnie starszy, trochę czytał, trochę udawał, że śpi, jak każdy w przedziale. W pewnym momencie tak się rozgląda, a potem patrzy na gitarę i rozkminia. Widać, że myśli (choć był na tyle inteligentny, że nie musiał ruszać ustami w trakcie myślenia ;) ), w końcu się odezwał, zapytał o gitarę, odpowiedziałam i już. Potem (z pół godziny później) zapytał czy lubię karcianki, bo ma Monopoly (karcianą wersję) i może zagramy. Nie musiałam się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Zagraliśmy kilka partii (nawet jedną wygrałam), potem zaczęliśmy jakoś tak gadać, aż w końcu czas naszej podróży minął. I wiecie co? Lubię poznawać nowych ludzi, jeszcze w dodatku przypadkiem. To niesamowicie pozytywne. I mam nadzieję, że zapamiętał mojego maila i napisze.


wtorek, 2 października 2012

Obrzędowe łamanie regulaminu

Wróciłam ze Spartakiady Harcerskich Drużyn Wodnych i Żeglarskich. Duża, chorągwiana impreza, ponad 300 osób. I jakoś tak mnie naszło na napisanie kilku słów o tym, jak harcerze wyglądają.
Z racji tego, że impreza specjalnościowa, większość to szczęśliwi posiadacze wodnych mundurów. Wodniacy mają czasem tak, że mówią, że nie ma regulaminu mundurów wodnych - tak naprawdę istnieje jakiś, sprzed wielu lat, który nie do końca jest już aktualny, a większość jest już zwyczajowa. I gdyby rzeczywiście wszyscy trzymali się zwyczajów, byłoby super.
Teraz mówię o mundurze wodnym - trzecie miejsce w rankingu zajmują dziewczynki w samych leginsach do munduru, ale nie można im się zbytnio dziwić, skoro drużynowa tak chodzi. Nie mniej jednak - leginsy to nie spodnie! Miejsce drugie zajmuje dziewczynka w spodniach dresopodobnych, koloru chabrowego z różowym, szerokim paskiem po boku nogawki. No cóż, ktoś nie dopilnował. Miejsce pierwsze, nie ze względu na wygląd, a komentarz drużynowego (?) - moro do granatowego munduru - "U nas w drużynie jest taka obrzędowość. Ja się Twojej obrzędowości nie czepiam".
I to właśnie skłoniło mnie do zastanowienia się nad tym, czy obrzędowość powinna usprawiedliwiać łamanie regulaminu. Akurat o spodniach regulamin wodny mówi tyle: "Do bluzy żeglarskiej harcerze i harcerki noszą długie granatowe spodnie". Może granatowe spodnie ciężko jest dostać (spodnie inne niż dżinsy). Ale co stoi na przeszkodzie, żeby założyć czarne? Niby też niezgodne z regulaminem, a wyglądają dużo lepiej...
Regulamin został po coś napisany. Według mnie nie po to, żeby uprzykrzyć nam życie, raczej po to, że skoro już jesteśmy organizacją mundurową, to powinniśmy wyglądać choć trochę podobnie. Trochę tak jak w wojsku, do którego tak bardzo próbują się upodabniać ci noszący nieregulaminowe moro do munduru (regulamin "lądowy" mówi o jednolitych spodniach).
O ile lepiej wyglądaliby harcerze, gdyby ich drużynowi zadali sobie trud przeczytania regulaminu umundurowania i zastosowali się do niego. Najpierw drużynowi, a potem harcerze.
I na koniec, żeby nie było, że czepiam się tylko wodnych mundurów. Dżinsy do lądowego munduru (blee) pominę. Niezaprzeczalnie pierwsze miejsce zajmuje moja harcerka (nadal nie wiem, dlaczego nie wypraszam takich ludzi ze zbiórek...), która nie miała mundurowych spodni (wyrosła - zdarza się) i założyła ledżinsy. Jeśli ktoś nie wie - takie trochę grubsze leginsy z nadrukiem jakby były dżinsowymi spodniami. Na gumce oczywiście.