czwartek, 3 maja 2018

Make hummus, not walls

Zgadnijcie, skąd tytuł posta
Czas dokończyć relację z wyjazdu, na którym byłam już jakiś czas temu... Ostatnia część zaczyna się w piątkowe popołudnie, kiedy to dotarłam do hostelu w Betlejem. Długo się zbieram do pisania tego posta, bo mimo tego, że nie wiele było "akcji", to post jest trudny i nie wiem, jak to wszystko opisać. 
Właściwie nie wiele się działo w ten weekend. Piątkowe popołudnie spędziłam w hostelu, odpoczywając w końcu trochę i rozmawiając z właścicielem hostelu (który spędził kilkanaście miesięcy w Gdańsku i bardzo ładnie mówi po polsku) i innymi turystami, m.in. parą z Holandii. W sobotę mogłam się wyspać, a nie zrywać o jakiejś pogańskiej godzinie i był to jeden z dwóch (no, powiedzmy, że trzech) dni, kiedy nie śpieszyłam się na autobus i nie miałam jakichś wielkich planów. 

Kawałek muru, tu z Bearem Gryllsem
Początkowo miałam się wybrać tylko do Bazyliki Narodzenia (jakkolwiek to się nazywa po polsku) i na przyległy do niej plac, żeby kupić pamiątki. Ale wyszło tak, że najpierw poszłam zobaczyć mur.
Mur, który został zbudowany przez Izrael na granicy izraelsko-palestyńskiej. Ma jakieś 20 metrów wysokości i bardzo dużo długości. Co kilkadziesiąt-kilkaset metrów są na górze wieżyczki strażnicze, obsadzone przez izraelskie wojsko. 
Do tamtej pory odbierałam Palestynę jako "po prostu część Izraela". No i dla zagranicznych turystów trochę tak jest - jeśli pytają o paszport, to dlatego, żeby sprawdzić, czy nie jesteś z Izraela, jeśli nie, to nie ma problemu. Pisałam zresztą już w poprzednim poście o czerwonych tablicach ostrzegających obywateli Izraela przed niebezpieczeństwem, jakie może ich spotkać na terenie Palestyny. 
Ale wracając do muru. Na całej jego długości, po tej stronie (po drugiej nie byłam) są różne graffiti, część z nich namalowana przez znanego artystę-grafficiarza Banksiego. 
Ktoś odpłynął za daleko
w porównania...
Właściwie nie wiem, co mam napisać. Szłam wzdłuż tego muru, przez większość czasu było w miarę cicho (byłam akurat w takim miejscu, że nie było ulicy), więc była okazja do tego, żeby się zastanawiać - dlaczego? Z jednej strony rozumiem Izraelitów, którzy wybudowali ten mur po to, żeby nie narażać cywilnej ludności na ataki terrorystyczne ze strony mieszkańców Zachodniego Brzegu. Z drugiej strony rozumiem Palestyńczyków, którzy nie czują się w takiej sytuacji najlepiej - są w końcu odgrodzeni, pilnowani przez wojsko, nie mogą wjeżdżać do Izraela (muszą mieć przepustkę, o którą podobno nie jest łatwo), są w nieco gorszej sytuacji materialnej niż Izrael (niższe ceny, ale też niższe zarobki). Odkąd spędziłam te kilka dni w Palestynie mam w głowie jedno pytanie - czy oni nie mogą się jakoś dogadać...? Jak - nie wiem. Każde rozwiązanie będzie dla którejś strony (albo obu) niesatysfakcjonujące...

Arabskojęzyczni chrześcijanie
W drodze od muru do bazyliki trafiłam jeszcze na jakiś happening arabskojęzycznych chrześcijan (śpiewali Alleluja, był Chrystus na banerze, ale wszystkie napisy po arabsku) - prawdopodobnie cieszyli się ze zmartwychwstania. Zaszłam do KFC, trochę inne menu niż u nas (można na przykład ryż z mięsem kupić), ale generalnie zamysł ten sam. Przez bazyliką tragicznie dużo ludzi, ale to jest jedno z tych miejsc, które zainspirowało mnie do napisania na bloga czegoś, co ciągle jest w planach. Weszłam trochę do środka, ale w sumie nie wiem po co, chyba popatrzeć na tę cerkiewną część najbliżej wejścia. Potem kupiłam magnesy i pocztówki i udałam się przez arabski market w stronę hostelu. Bardzo ciekawe jest to, że tam się nie widuje turystów, albo jest ich tak niewiele, że trudno ich spotkać. Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną kobietą bez hidżabu w zasięgu wzroku. 
Nie wiele się poza tym wydarzyło. W niedzielę z rana pojechałam do Jerozolimy, wypiłam kawę za 5 szekli i pojechałam do Biblioteki Narodowej czytać książkę o zagładzie, a potem autobus do domku.

Ale ten mur dalej siedzi mi w głowie.