wtorek, 12 listopada 2013

...że wędrowca los to jest mój los...

Idę w góry w marzeniach, dalej i dalej
Znajdę, to co mi dane jeszcze odnaleźć...


Ogień i dym!
Ziemia pod stopami wciąż do drogi płonie
Ogień i dym!
Tysiąc dni zgubionych w pieśni nieskończonej...


Wędrówką jedną życie jest człowieka
Idzie wciąż, dalej wciąż...
(...)
To nic! To nic! To nic!
Dopóki sił jednak iść, przecież iść, będę iść!
To nic! To nic! To nic!
Dopóki sił będę szedł, będę biegł, nie dam się!


Wolność to tylko brak świateł w dali i pusta droga aż po kres
Poczucie, że bycie w drodze jeszcze nadaje rzeczom sens



Wędrownikowi nie wystarcza znajomość miejsca zamieszkania, wędrownika ciekawi świat (...) Wędrownika ciągnie siła nieprzeparta w dal, na coraz to nowe, nieznane szlaki, nie pozwalając zastygnąć mu w wygodnym, osiadłym życiu, toczącym się zbyt wolno. (...) Wędrownik zna (...) piękno zdobywania samotnie niewydeptanych ścieżek. Wędrownik - stale uprawia wędrówki, wędruje w zimie, w lecie, na wsi, w mieście...


Ile gór, ile dróg, ile miast
Ile domów, placów, ulic, ile plaż...
To co mam za sobą, to co jeszcze czeka
To co zawsze w sercu mam...
Jedna, druga, trzecia, czwarta, piąta twarz
Ani jednej podłej, dobry Bóg tak chciał
(...)
Buty, plecak i to coś, co wciąż gdzieś gna


Kręci, kręci się busola naszych marzeń
Nikt nie zgadnie jaką drogę nam pokaże
Jakim kursem przeznaczenie się potoczy
Jakim wiatrom powierzymy nasze losy
Kiedy w chłodnej, morskiej wodzie moczę dłonie
Mam przeczucie, że to jeszcze nie jest koniec


Ktoś mnie skazał na wieczną wędrówkę
Po śladach, które sam zostawiłem


Bo przecież wiem, że to dla mnie każdy nowy dzień
Bo przecież wiem, że to dla mnie chłodny lasu cień
Bo przecież wiem, jak upalna bywa letnia noc
Bo przecież wiem, że wędrowca los to jest mój los



...ciągle w drodze, kiedy koniec nie wiem...


Źródła:
Wędrówką życie jest człowieka: http://www.youtube.com/watch?v=sN99pEg2M6A
Tu powinien być link do piosenki Słodkiego Całusa od Buby pt. Między 1 a 7, ale nigdzie nie mogę jej znaleźć... 
Kodeks Wędrowniczy
Wędrowiec: http://www.youtube.com/watch?v=2zFbfRk2evI (w mojej wersji lekko przerobione)
I znów Przeczucie

Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej?

Białoruskie drogi zawiodły mnie z Lidy do Woronowa - "osiedla typu miejskiego" (Wikipedia), na które mówimy zwykle po polsku Woronowo, ale Wikipedia twierdzi, że to Woronów.
To było chyba jedyne miejsce, w którym nie planowałam za wiele zwiedzać, bo nie wiele jest, ale za to bardziej zrealizować drugą część celu wyjazdu na Białoruś - odwiedzić znajomych. W Woronowie byłam u Eugeniusza (hmm... Dziwnie to brzmi... Byłam u Żeni). Obeszliśmy miasteczko dookoła co najmniej 2 razy. Byliśmy w jednym kościele trochę oddalonym od Woronowa (samochodem) i w drugim kościele oddalonym od Woronowa trochę mniej (na piechotę). W sumie przez większość czasu łaziliśmy i gadaliśmy. Znalazłam dworek, który chętnie bym kupiła, gdybym miała pieniądze.
Byliśmy przy masowym grobie ponad 1800 "sowieckich grażdan", których rozstrzelali faszyści. Podobno jak ich zakopali to ziemia w tamtym miejscu jeszcze przez kilka godzin się poruszała...
W międzyczasie, kiedy trafiliśmy do domu, graliśmy na gitarach (pierwszy raz tak dużo grałam na elektryku) i na klawiszach, które dzięki komputerowi mogły też brzmieć jak perkusja. Oczywiście ja nie umiem grać, w przeciwieństwie do Żeńki, który ma słuch absolutny i dziwną zdolność trafiania w odpowiedni klawisz albo odpowiednią strunę.
O samym Woronowie właściwie nie wiele mam do powiedzenia. Małe miasteczko, ale wszystko w nim jest, podobno można też dostać niezły "wp*****l".
A co do Żeni. Poznaliśmy się na obozie rok temu. Jak przejmowałam obóz od Moniki to usłyszałam, jaki to on jest zły i niedobry i jak ciężko go ogarnąć. Skończyło się tym, że w sumie się zaprzyjaźniliśmy, rok później na obozie (czyli w tym roku) w wolnych chwilach gadaliśmy o głupotach i nie tylko i jakoś tak wyszło, że dotarłam do Woronowa w odwiedziny. Życie jest jakieś dziwne, skoro robi tak, że człowiek ma 5 lat młodszego przyjaciela 600 km od domu, po drugiej stronie granicy, jeszcze w dodatku takiej, na której przekroczenie potrzeba wizy.
Na koniec mojej wizyty usłyszałam "Nie chcę, żebyś wyjeżdżała". Ja też nie chciałam stamtąd wyjeżdżać, ale wiza się kończyła...
W pociągu do Lidy ciężko mi było nie płakać. Nie tylko ze względu na Żenię, ale raczej dlatego, że moja wyprawa już się kończyła, że musiałam wracać. Tylko dokąd?

"Jakie miejsce nazwę swym domem?
Jakim dotrę do niego szlakiem?"

PPS. Na zdjęciach u góry kościół, do którego jechaliśmy autem, a niżej - przy drodze wjazdowej do Woronowa.

niedziela, 10 listopada 2013

Мой город, гордость моя

W mojej białoruskiej podróży z Grodna trafiłam do Lidy. Dojechałam wieczorem, bardzo zmęczona po całodziennym łażeniu po Grodnie, więc w sumie tylko zjadłam (poznałam nowe słowo po rosyjsku i zapamiętam je doskonale - polskimi literami można by je zapisać jako "pakuszaj", ew. "kuszaj", czyli jedz) i poszłam spać.
O ile do momentu przyjazdu do Lidy wszyscy, z którymi się spotykałam, mówili do mnie raczej po polsku (poza strażnikami granicznymi oczywiście, bo po co na granicy polsko-białoruskiej znać polski), to teraz zaczęło się różnie. Byłam u Walentyny i Jana, którzy mają pięcioletnią córkę Uljanę i mieszkają z rodzicami Walentyny. I o ile Walentyna stara się mówić po polsku i idzie jej to całkiem nieźle, to Jan mówić nie chce, a Uljana nie umie. Za to mama Walentyny jest z Ukrainy i właściwie nie wiem w jakim języku do mnie mówiła (nie potrafię odróżnić ukraińskiego od rosyjskiego... białoruski w większość przypadków odróżniam), ale jakoś udawało się dogadać. Moja zdolność do języków niestety nie pozwala na wypowiedzenie chociaż zdania w obcym języku, więc ja mówiłam po polsku, rosyjski (białoruski, ukraiński) w dużej części rozumiem, tym bardziej po kilku dniach słuchania go w kółko.
Następnego dnia pojechaliśmy rano do Biarozauki (po polsku nazywałoby się do Brzozówka) na wycieczkę po hucie szkła. To niesamowite, jak z pomarańczowej mazi (półpłynnego szkła) powstają szklanki i kieliszki na wysokich nóżkach. Można patrzeć godzinami na ludzi, którzy je tworzą. Niby wszystko odbite jest od form, a jednak w dużej mierze ręcznie. Niesamowite.
Zamek lidzki odwiedziłam 2 razy - raz, żeby go sobie obejrzeć, pozwiedzać to co tam mają (zamek jak zamek, sala tortur, jakieś zbroje i takie tam), a drugi raz byłam na inscenizacji ślubu Jagiełły z Zofią Holszańską. Przedstawiała go tamtejsza grupa rekonstrukcyjna. Dziewczyny śpiewały i tańczyły, chłopaki walczyli na miecze. Kawałek historii w przyjemny sposób.
Poza tym w Lidzie objechałam jeszcze kościoły i cerkwie, ale większość widziałam raczej tylko z zewnątrz, bo w niedziele przecież takie obiekty są pozamykane... Miałam też okazję spotkać się z przewodniczącą harcerstwa na Białorusi, co było doświadczeniem dość ciekawym, ale nie jest tematem na bloga. Zdarzyło mi się też trafić do muzeum, oglądać rzeźby i stare sprzęty. Znalazłam też dom, który mogłabym kupić, gdybym miała pieniądze - cały drewniany, było widać, że wymaga pracy, ale był super.
Jeszcze muszę wytłumaczyć się z tytułu. Jest to napis, który można znaleźć na jednym z wjazdów do miasta. Znaczy "moje miasto, duma moja". I rzeczywiście tak jest. Kiedy Walentyna opowiadała o swoim mieście słychać było w jej słowach prawdziwą dumę z tego, że jest z Lidy. Nie taką pustą dumę, ale taką zdrową. I właściwie nie się dziwię, bo miasto na prawdę ładne.
PS. Oni nie mają swojego czołgu, ale może to dlatego, że mają zamek. Oczywiście jest pomnik poległych żołnierzy i wieczny ogień, który się nie palił.
Na zdjęciach, od góry patrząc - dziwny pojazd stworzony w Biarozauce, witraż z samurajem (a przynajmniej ja myślę, że to samuraj) z muzeum w hucie szkła, no i na końcu zamek.



piątek, 8 listopada 2013

Wędrowiec nazwałby się turystą, gdyby miał pieniądze

Postanowiłam spełnić jedno ze swoich marzeń. Czy może raczej zrealizować jeden z planów. Spędziłam tydzień na Białorusi. Było super. Koniec posta.
No dobra, żart z tym końcem, to dopiero początek. Zaczęło się o 6.33 w Gdyni Głównej, kiedy to odjechałam pociągiem do Białegostoku. Tam właściwie nie wiele się działo, miałam prawie 6 godzin na przesiadkę i sporą ilość tego czasu spędziłam w centrum handlowym Atrium Biała, bo zachciało mi się obiadu w Subwayu. Jakoś nie miałam chęci po ciemku zwiedzać miasta, którego absolutnie nie znam.
O 21.00 wsiadłam w pociąg do Grodna. Po drodze sprawdzali paszporty, najpierw polscy strażnicy graniczni, potem białoruscy. Na granicy staliśmy ok. godziny, ale w końcu o 23.49 dojechaliśmy. Właściwie o 1.49, bo na Białorusi aktualnie są +2 godziny (normalnie jest +1, ale my ostatnio przestawiliśmy zegarki, a oni już tego nie robią). Miałam pół godziny na przesiadkę, a w tym czasie jeszcze trzeba było przejść przez granicę. W kolejce do przejścia poznałam Janka, który jest z Grodna i studiuje w Polsce, dzięki czemu mógł pomóc mi i tłumaczyć, co ode mnie chcą i co ja chcę od nich. Dowiedziałam się, że moje ubezpieczenie jest złe "bo tak" i trzeba kupić nowe. Jak trzeba to trzeba, kupiłam i udało się przejść o 2.28. Mój pociąg odjechał o 2.20. Pożegnałam się z Jankiem i poszłam spać na dworcu do 6.25.
W końcu około 9 dotarłam do Słonimia. Nie będę opisywać mojego wyjazdu godzina po godzinie, bo nie ma sensu. Stwierdziłam tam, że jestem mało wymagającym turystą (wędrowcem patrząc na tytuł), wystarczy pokazać mi 2 kościoły, cerkiew, cmentarz i zniszczoną synagogę i jaram się jak głupia. Cerkiew w Słonimiu podobała mi się chyba najbardziej ze
wszystkich, które na Białorusi teraz widziałam. Była pomalowana bardzo żywymi kolorami, w każdym możliwym miejscu. 
W Słonimiu spędziłam 2 dni. Trzeciego rano pojechałam do Grodna, gdzie spotkałam się z poznanym na granicy Jankiem, który oprowadził mnie trochę po swojej miejscowości. Oczywiście głównie po kościołach, cerkwiach i cmentarzach. Synagoga też się napatoczyła. 
Dowiedziałam się też, że większość miast na Białorusi ma swój pomnik Lenina i czołg, ewentualnie samolot. I prawie każde większe miasto ma pomnik i wieczny ogień dla poległych podczas wojny. Z tym, że w Słonimiu się nie palił, bo przecież się nie opłaca...Na zdjęciach od góry:
- słonimski czołg
- krzyż z cmentarza w Słonimiu - kamienny, stylizowany na drzewo. Potem okazało się, że na Białorusi jest dużo takich
- cmentarz poległych polskich żołnierzy w Grodnie
- pomnik poległych i wieczny ogień w Grodnie