wtorek, 19 czerwca 2012

Ze światłem w mej duszy...

Czas na ciąg dalszy ukraińskich wspomnień...
Po spotkaniu z naszymi nowymi przyjaciółmi z Wielkiego Miasta przyszedł czas na dalszą podróż. Wybraliśmy się więc na autostancję, ażeby wydostać się ze Lwowa. Skierowaliśmy się do Podhorców obejrzeć obecny tam pałac.
Wysiedliśmy z marszrutki i w pełnym słońcu udaliśmy się polną drogą do wioski, gdzie stał niebieski kościół, niestety zamknięty. Wyruszyliśmy więc w dalszą drogę, uprzednio napełniając butelki wodą dzięki uprzejmości mieszkańców.
Dalsza droga nie należała do najprostszych - pod górę i w pełnym słońcu, ale na górze można było w końcu oddać się chwili odpoczynku w cieniu, gdzie skorzystaliśmy z werowego przewodnika, w którym napisano, że pałac jest powoli odnawiany od lat 90., przy okazji uraczyliśmy się moimi żelkami. Po zakupieniu pamiątek, w moim przypadku w postaci pocztówki i silikonowej bransoletki z napisami Ukraine i Укрaинa, udaliśmy się w dalszą drogę w stronę kościoła, do którego prowadziła szeroka prosta droga tak, że kościół i pałac leżą na jednej osi, przodem do siebie, w odległości prawie kilometra. Kościół, albo to co po nim pozostało, niesamowite. Ogromne kolumny, które jakby naśladowały styl grecki albo rzymski.
W dalszą podróż udaliśmy się najpierw na autonogach, następnie marszrutką, a jakże. Dotarliśmy do miejscowości Brody, której herbem jest ładnie wystylizowana lilijka, co jako harcerze szybko zauważyliśmy. Tam też w oczekiwaniu na busa, poza zjedzeniem lodów, postanowiliśmy zrobić jakieś obiadowe zakupy, coby nie umrzeć z głodu. W końcu, po długich pertraktacjach, kupiliśmy ryż, sos i jakąś dziwną szynkę, po czym zapakowaliśmy plecaki i wyruszyliśmy w drogę.
Celem naszej podróży był Poczajów (zwany też czasem PACZajowem - a to wszystko przez ten gUpi internet), jednak zaczynało już zmierzchać, więc dzielna mama Kęsik poszła prosić kierowcę, ażeby wyrzucił nas gdzieś przed miastem, cobyśmy mogli rozbić gdzieś namioty. Przy kabinie kierowcy stała sobie pewna pani, która zaczęła coś po ukraińsku do Kęsika mówić. A że Kęsik chyba najsłabiej z nas wszystkich rozumiała ukraiński, zaryzykowała i zapytała - może angielski? Udało się! Pani Halina wykłada angielski na Uniwersytecie Lwowskim, więc nie ma z nim problemów. Zaproponowała, że pokaże nam miejsce, gdzie możemy rozbić namioty, więc poszliśmy z nią. Po drodze stwierdziła jednak, że przenocuje nas u siebie, a właściwie swojej 90-letniej mamy. Byliśmy niesamowicie zaskoczeni jej propozycją, bo w końcu przyjąć do domu 6 osób to nie taka łatwa sprawa. Na miejscu zostaliśmy poczęstowani kartofelkami ze śmietaną i ogórkami kiszonymi (pycha!). Pani Halina zaprowadziła nas również na wzgórze, z którego wspaniale było widać poczajowską ławrę, którą mieliśmy odwiedzić nazajutrz.
W domu pani Haliny spotkaliśmy rzecz dla nas troszkę dziwną, acz rozczulającą. W kącie pokoju stał mały stolik, coś jakby ołtarzyk - a na nim zdjęcie zmarłego syna pani Haliny, świeczki. Zapaliliśmy też jedną od nas. To niesamowite, jak bardzo tam ludzie związani są ze swoją rodziną...
Po mile spędzonej nocy żegnaliśmy się z panią Haliną, która, jak się okazało, mieszkała na stałe we Lwowie. Wzięliśmy od niej od niej adres i numer telefonu i oba zdążyły się już przydać. Pożegnaliśmy się serdecznie zostawiając jej na pamiątkę po nas kartki pocztowe z naszych miast oraz podpisane serduszko z origami.
Udaliśmy się do monastyru, gdzie zostaliśmy poinstruowani przez miłego pana wojskowego jak powinien wyglądać nasz strój. Wypożyczyliśmy specjalne spódnice (lub spodnie), oddaliśmy plecaki do przechowalni i udaliśmy się na zwiedzanie.
Poczajów to coś jak nasza Częstochowa - miejsce pielgrzymek. Stąd też sporo miejsc, w których można wydać pieniądze. W jednym z takich miejsc, prowadzonym przez brodatych mnichów, nabyliśmy przewodnik napisany przepiękną polszczyzną. Czasem ciężko było zrozumieć sens po kilkukrotnym przeczytaniu zdania. Nie mniej jednak przebrnęliśmy przez całą ilustrowaną opowieść i udaliśmy się na dalsze zwiedzanie.
Cały kompleks sprawia niesamowite wrażenie. Mnóstwo złota, budynki głównie białe z małą domieszką zielonego i niebieskiego. Tym bardziej niesamowite, że w pełnym słońcu, które odbija się od tego złota i bieli. Właściwie można by pomyśleć, że jest tam trochę tak, jak mogłoby być w niebie....
Niestety z nieba trzeba udać się w dalszą drogę. Zjadamy lody i wsiadamy w marszrutkę, która zabiera nas tym razem do Krzemieńca.

A jeśli ktoś chciałby zapytać, co tytuł ma wspólnego z całym postem, to mogę się wytłumaczyć. Otóż jest to część refrenu jednej z nowszych piosenek Słodkiego Całusa od Buby, który to krążył mi wtedy ciągle w głowie, a wydawał mi się bardzo adekwatny z tego powodu, że zarówno pani Halina jak i wizyta w Ławrze wlewała światło w duszę. Tyle dobra w jednym miejscu...

PS. No i mój blog w końcu dostał jakiś lepszy tytuł niż wielokropek.