czwartek, 1 listopada 2018

Miasto, którego wcale nie znam

Jak wiadomo, w każdym szanującym się hostelu jest WiFi. Nawet w takim, który kosztuje 19 zł za noc. Wiadomo również, że smartfony mają klawiaturę, która pozwala na wprowadzanie tekstu. Dlaczego więc nie miałabym pisać na bieżąco o moich ukraińskich przygodach?
Wybrałam się do Lwowa, bo jest ładny i nawet nie tak daleko. Ostatnio byłam tu 6,5 roku temu - trochę już minęło, czas zobaczyć, co i jak.
Dziś nie mam dużo do napisania. Podróż do Przemyśla była długa, ale jechałam prawie kuszetką (bilet bez gwarancji miejsca do siedzenia, więc grzecznie zajęłam sam koniec pociągu razem ze śpiworkiem). Potem noc w schronisku, krótki spacer po przemyskim starym mieście, znalezienie kantoru i przejazd do Medyki. Dziś święto, więc przejazd kosztował AŻ 5 złotych (normalnie kosztuje 2). W Medyce zjadłam zapiekankę, wychodząc z założenia, że nie wiadomo, kiedy będzie następny posiłek.
Najbardziej warte odnotowania jest przejście przez granicę polski-ukraińską. Myślałam, że będzie dużo ludzi i zajmie to mnóstwo czasu, dlatego nie chciałam siedzieć za długo w Przemyślu, żeby nie dojechać do Lwowa ciemną nocą. Tymczasem przejście wyglądało mniej więcej tak:

- Dzień dobry (podaję paszport)
- (bierze paszport, patrzy, skanuje, oddaje) Proszę.
- Dziękuję.
(tuptam chodniczkiem do ukraińskich strażników)
- Dzień dobry (podaję paszport)
- (patrzy, patrzy) Aleksandra?
- Tak.
- Dokąd?
- Lwów.
- (wbija pieczątkę i oddaje paszport) Proszę.
- Dziękuję.

Właściwie to dłużej zajęło mi tuptanie chodnikiem między polskim a ukraińskim posterunkiem niż same rozmowy.

Potem żółta, legendarna marszrutka do Lwowa, kawałek z buta i hostel. Po drodze zahaczyłam tylko o pomnik plecaka.
Wieczorkiem pokręciłam się trochę po centrum, ale właściwe w żadne konkretne miejsce. Na rynku zaczynał się zbierać "Korpus Nacjonalny", trudno powiedzieć, co to za zgrupowanie, ale jakoś nie miałam ochoty kręcić się w pobliżu dużej ilości ludzi, więc wróciłam do hostelu i piszę na blogu.
A jutro zobaczymy.

środa, 26 września 2018

8 lat, 6 miesięcy, 20 dni

Odłożyłam napisanie tego posta na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale właśnie chciałam odwiesić mundur do szafy, więc mnie natchnęło, żeby jednak zrobić to teraz. To pierwszy post w życiu, który w pełnym wymiarze powstaje na telefonie, wybaczcie więc, że mogą się zdarzyć literówki i braki w "ogonkach".
4 marca 2010 roku odbyła się pierwsza zbiórka mojej drużyny. 24 września 2018 przekazałam sznur następcy. Wiele się przez ten czas wydarzyło, sporo ludzi się "przewinęło", było dobre i mniej dobre chwile.
Zrobiliśmy 10 obozów (w jednym roku były 2) - w Czernicy (2010, 2011), Wenecji (2012), Przerwankach (2013), Bieszczadach (2013), Siemianach (2014, 2015, 2018), Wińcu (2016) i na Wielkich Jeziorach Mazurskich (2017). Chyba najlepiej nadal wspominam ten obóz w Wenecji. Ten, o którym ludzie mówili, że albo to się nie uda, albo oni by tego z harcerzami nie zrobili. Myśmy zrobili i się udało. To był obóz który sobie wymarzylismy - pół-wędrowny, najbardziej chyba wychowawczy i integrujący jednocześnie. Rok później próbowaliśmy to powtórzyć, ale nie było już aż tak ekstra.
Zimowisk nigdy nie potrafię sobie przypomnieć wszystkich i w kolejności, ale chyba tylko w jednym roku nie mieliśmy wyjazdu. Tym, które najbardziej zapadło mi w pamięci i było tym najbardziej wymarzonym, było to w Zawoi - jak dotąd jedyne zimowisko w górach.
Zrobiliśmy niezliczoną ilość biwaków, zbiórek i innych akcji. 
Na przekazaniu było sporo byłych członków drużyny, których już sama obecność świadczy o tym, że bycie kiedyś w drużynie było dla nich czymś ważnym. Niektórzy to potwierdzili słownie. Nie wiem, czy udało mi się wpłynąć jakoś na ich wychowanie, nie wiem, czy jestem jedną z tych osób, którym zawdzięczają to, kim są i gdzie są teraz. Mam nadzieję, że moja praca choć trochę się do tego przyczyniła.
To było bardzo ciekawe 8 lat. Każdy rok inny, moja rola jako drużynowej też zmieniała się i dojrzewała - od nawet-nie-przewodniczki biegającej z dziećmi, do podharcmistrzyni (prawie harcmistrzyni, jak w końcu ogarnę pracę hm...) pracującej głównie z kadrą. Drużyna też dojrzała przez te lata i myślę, że tak właśnie powinno być - wszystko się zmienia i dojrzewa.
Przedwczoraj przekazałam sznur na ręce (a właściwie na ramię) Łukasza, zwanego Pustym i wiem, że to dobra decyzja. Teraz jego kolej na popełnianie błędów, realizację marzeń i dojrzewanie wraz z drużyną.

czwartek, 28 czerwca 2018

Toda!

Prezent od pracownic z Vered - Chanukija. Teraz muszę się
nauczyć błogosławieństwa przy rozpalaniu świeczek... :)
Stało się. Minęły 224 dni, został już tylko jeden. Mniej niż 24h do odlotu. Nawet prawie byłam spakowana, ale okazało się, że jestem na granicy tych 20 kg, które mogę zabrać, więc chyba muszę zweryfikować zawartość plecaka... 
To dziwne uczucie tak wyjeżdżać. Przeżywam to już co najmniej od 18 dni, jak zaczęłam odliczanie na facebooku, ale potem przez chwilę o nim zapomniałam, bo było mi lepiej i nie było filmików z liczbami, no ale nagle się okazało, że to ostatni tydzień. 
Ten tydzień był już czasem pożegnań - w poniedziałek pożegnalne "party'' z ekipą z fizjoterapii, w środę z pracownicami z Vered, w którym spędzałam większość mojego wolontariackiego czasu, dziś żegnałam się z prawie każdym, kogo spotkałam, jeszcze jutro będę się żegnać z podopiecznymi. Dużo żegnania się, bardzo dużo miłych słów. Bardzo dużo "może jednak zostaniesz?". Bardzo dużo podziękowań. I trochę łez, bo jak tu wyjeżdżać z tak niesamowitego miejsca? 
(Właśnie się popłakałam, jakiś trzeci albo czwarty raz dziś...)
Dziś było takie dość szczególne - ostatni dzień mojej pracy, właściwie i tak nie pełny, bo od obiadu zrobiłam sobie wolne. Właściwie w dużej mierze dlatego, że ryczałam prawie godzinę - zaczęło się, jak uświadomiłam sobie, że po raz ostatni siedzę na ławce z Nawą i Eti (podopieczne ośrodka), puszczam piosenki z youtube* i "tańczymy". Uświadomiłam sobie, że już nie pójdę z żadną z nich na spacer. Już nie będę siedzieć rano z Eti zanim zaśnie po lekach. Już nie będę karmić Lei i Ilany. Już nie będę odprowadzać Judit do "pracy". Już nie będę pić rano kawy i zagryzać herbatnikami. Już nie będę... Właśnie, już mnie tu nie będzie. 
I to wszystko jest takie dziwne, bo z jednej strony chcę wrócić, bo przecież przyjaciele, rodzina, plany na studia, które mnie jarają i pracę, która też mnie jara. A z drugiej strony teraz mam przyjaciół też tutaj. Mam tu prawie-pracę (prawie, bo jednak to "pocket money" to mało ma wspólnego z prawdziwym "money"... A Bambę za coś trzeba kupować), mam gdzie mieszkać, co jeść, mogę pojechać nad ciepłe morze, mogę pojechać do Jerozolimy na jeden dzień. Mogłabym też imprezować w Tel Avivie, gdybym lubiła imprezować. 
Te 7 miesięcy to jednocześnie dużo i mało. Dużo, bo jednak zdążyłam zobaczyć ogromną część Izraela, byłam w wielu miejscach, poznałam mnóstwo ludzi, dużo robiłam tu w ośrodku, ale też (pewnie dla niektórych moich znajomych i przyjaciół) - długo mnie nie było na miejscu (znaczy w Trójmieście). Mało głównie ze względu na relacje tutaj. Zanim jakoś się nawiązały i ożyły to minęło trochę czasu. No bo najpierw przyjechałam, byłam obca, prawie nie rozumiałam, co się do mnie mówi (mało kto tu mówi po angielsku, jak już pisałam na początku pobytu, a moje rozumienie hebrajskiego przez te 7 miesięcy na prawdę poszło w górę), potem już było wiadomo, że tu jestem, że się mijamy codziennie w pracy i mówimy sobie "Dzień dobry" i "מה נישמה?" (jak się masz?"), potem gdzieś tam parę słów w pracy albo pomiędzy pracą i okazuje się, że mnóstwo tutaj bardzo wartościowych ludzi, z którymi chciałoby się rozmawiać i rozmawiać, ale przychodzi koniec czerwca i trzeba jechać do domu. Całe szczęście, że jest internet, że mamy facebooki i whatsappy, może uda się jakoś te relacje podtrzymać. Mało czasu też na język - nie ukrywajmy, że nie siedziałam nad nauką jakoś intensywnie, tylko trochę (umiem np. odmieniać większość czasowników w czasie teraźniejszym), ale miałam go dookoła cały czas i od jakiegoś czasu nawet trochę rozumiem i umiem się wypowiedzieć całym zdaniem po hebrajsku - owszem, może nie zawsze poprawnie, poza tym znam mało słów, a jeszcze poza tym ciągle zapominam o męskich formach, bo więcej używam żeńskich... Po powrocie na pewno będę się dalej uczyć. Mój mały, ukryty (już nie) cel to podczas następnego pobytu w Izraelu móc już w większości codziennych sytuacji porozmawiać po hebrajsku. Nie mówię tu o niczym skomplikowanym, bo są tematy, o których trudno się mówi nawet po angielsku, bo żaden z rozmówców nie zna specjalistycznego słownictwa (na przykład takiego dotyczącego religii).
Mam jeszcze zaległości w postach o moich przygodach tutaj, więc jeszcze będą. Ale ten post musiał być dziś. Musiał.
No i jedno jest pewne - ja tu jeszcze wrócę!





* np. to https://www.youtube.com/watch?v=h0SuqxOe1Bs, świetnie pasuje do Nawy - bardzo lubi muzykę i zawsze "tańczy" - jak siedzi, to samymi rękoma, ale jak stoi to się tak śmiesznie kiwa na boki. Dlaczego pasuje? Bo tytuł, "rak roca lirkod" oznacza "(Ona) chce tylko tańczyć" :)

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Czego nie powie Ci zwykły turysta o Izraelu, bo nawet tego nie zauważy?

Siedzę tu już prawie 7 miesięcy, to mam jakieś spostrzeżenia. Niektóre są zupełnie luźne, nieistotne. Niektóre mogą być ciekawe. Postanowiłam się więc podzielić wszystkimi na raz ;) Każde z nich pojedynczo będzie za krótkie na jeden wpis, więc postanowiłam zrobić taki zbiorczy. Pojawią się tu także rzeczy, o których już pisałam na fejsbukach, ale tam wszystko ginie, a tu będzie w jednym miejscu.

***

Poczyniłam pewną obserwację, różnicę między nauką angielskiego u nas a w Izraelu.
U nas, generalnie, ludzie dość słabo mówią, ale piszą raczej bez błędów ortograficznych. W Izraelu mówią płynnie i w miarę poprawnie, za to piszą tak, że czasem trzeba przeczytać na głos, żeby fonetycznie załapać, co autor miał na myśli...
Nie oceniam, co jest lepsze, trudno powiedzieć...

***

Większość samochodów w Izraelu jest biała, srebrna albo czarna. Zdarzają się też dość często takie błękitne, ale na pograniczu z szarością. Inno-kolorowe samochody są bardzo rzadkie. Są, ale mało.

***

Ludzie tutaj bardzo dużo gadają przez telefon. Nie z interesami, tylko czasem dzwonią zapytać o jakąś pierdołę i przez połowę czasu się witają różnymi wersjami "jak się masz", "jak leci" itp. Każdy też ma tutaj WhatsApp-a, łącznie ze wszystkimi babkami po 50, 60 lat. I wysyłają sobie zdjęcia i filmiki.

***

W większości toalet publicznych (na dworcach, w centrach handlowych itp.) drzwi do kabiny otwierają się do środka. Czasem, jak kabina jest mała, a do tego ma się torbę albo plecak, to trudno się z tym ogarnąć.

***

W Izraelu nie ma zbyt wiele "nielegalnego" grafitti na ścianach i murach, w każdym razie jest go mniej niż u nas. I zwykle jest to "נ נה נהמ נהמן מאומן", jeszcze z nikudem, czyli kropkami i kreskami pod literami, które oznaczają samogłoski. Czyta się to "Na Nach Nachma Nachman Meuman" i jest to piosenka i formuła kabalistyczna, nawiązująca do Rabbiego Nachmana z Bracławia, który jest założycielem chasydzkiego ruchu, zwanego teraz kolokwialnie "Na Nachs".

***

Są takie chrupki (najlepsze na świecie) - Bamba. "Podstawowa" wersja jest orzechowa. Ale jest też wersja z czekoladą w środku (podobno nadal orzechowe) - dla mnie myśl, że miałabym to jeść jest absolutnie odrzucająca, ale poznałam ciekawą historię powstania tych chrupek.
W Izraelu jest obowiązkowa służba wojskowa. Do wojska idzie każdy, niezależnie od płci, po skończeniu szkoły, czyli w wieku mniej więcej 19 lat. Służba trwa (słyszałam różne wersje), ale gdzieś tam w okolicy 2-3 lat. Żołnierze robią różne rzeczy, niektórzy chodzą z bronią, niektórzy są kierowcami, co tam potrzeba. Generalnie z reguły przez cały tydzień siedzą w "koszarach" i ewentualnie na weekend przyjeżdżają do domu. Podobno właśnie w armii ludzie zaczęli jeść Bambę z czekoladą - takim kremem czekoladowym, izraelską wersją Nutelli.
Ale nie najciekawsze jest to, że tak jedli, tylko to, że firma, która robi te chrupki, wiedząc, że tak robią, zapytała ludzi (nie wiem, jak dokładnie to było rozwiązane, podobno w kilku gazetach było jakieś info i jakoś można się było wypowiedzieć), czy chcieliby, żeby wypuścili Bambę od razu z czekoladą w środku. Pomysł złapał i puścili pierwszą partię. Potem na chwilę wstrzymali produkcję, ale ludzie najwyraźniej pytali, bo Bamba z czekoladą nadal istnieje.

***

Światła na skrzyżowaniach są prawie takie jak u nas. Z tym wyjątkiem, że to dla samochodów zielone światło "miga" przed zmianą (potem jest normalnie żółte i czerwone), a dla ludzi jest zielone, a potem nagle czerwone. To jest na prawdę słabe, kiedy robisz dwa kroki na ulicy i już masz czerwone... 

***

W Izraelu (no i oczywiści w Palestynie) żyją też Arabowie, którzy, jak łatwo się domyślić, mówią i piszą po arabsku. Ale za to nie używają cyfr nazywanych przez nas arabskimi (czyli tych: 1, 2, 3...). Te, których my używamy to europeizowane cyfry przywiezione z Indii przez Arabów, stąd ich nazwa.
O ile po arabsku (tak samo jak po hebrajsku) pisze się od prawej do lewej, to cyfry w liczbie zapisuje się od lewej do prawej (czyli tak jak u nas i jednocześnie odwrotnie niż cały tekst).
To co powyżej napisałam o liczbach, możecie przeczytać na wikipedii. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała - a jak piszecie tak od prawej, a liczby na odwrót, to w jakiej kolejności piszecie cyfry? Od końca, czy po prostu zostawiacie miejsce i od lewej?
Otóż to jest tak - jak liczba jest krótka, czyli ma na przykład dwie cyfry, to łatwo ją zapisać "od tyłu" czyli piszemy sobie tekst, tekst, tekst od prawej i chcemy zapisać 27, to piszemy dalej od prawej i najpierw 7, potem 2. A jak liczba jest dłuższa, to się po prostu robi tyle przerwy, ile na nią potrzeba i pisze się ją od lewej do prawej.

***

No i to by było na razie na tyle.

czwartek, 3 maja 2018

Make hummus, not walls

Zgadnijcie, skąd tytuł posta
Czas dokończyć relację z wyjazdu, na którym byłam już jakiś czas temu... Ostatnia część zaczyna się w piątkowe popołudnie, kiedy to dotarłam do hostelu w Betlejem. Długo się zbieram do pisania tego posta, bo mimo tego, że nie wiele było "akcji", to post jest trudny i nie wiem, jak to wszystko opisać. 
Właściwie nie wiele się działo w ten weekend. Piątkowe popołudnie spędziłam w hostelu, odpoczywając w końcu trochę i rozmawiając z właścicielem hostelu (który spędził kilkanaście miesięcy w Gdańsku i bardzo ładnie mówi po polsku) i innymi turystami, m.in. parą z Holandii. W sobotę mogłam się wyspać, a nie zrywać o jakiejś pogańskiej godzinie i był to jeden z dwóch (no, powiedzmy, że trzech) dni, kiedy nie śpieszyłam się na autobus i nie miałam jakichś wielkich planów. 

Kawałek muru, tu z Bearem Gryllsem
Początkowo miałam się wybrać tylko do Bazyliki Narodzenia (jakkolwiek to się nazywa po polsku) i na przyległy do niej plac, żeby kupić pamiątki. Ale wyszło tak, że najpierw poszłam zobaczyć mur.
Mur, który został zbudowany przez Izrael na granicy izraelsko-palestyńskiej. Ma jakieś 20 metrów wysokości i bardzo dużo długości. Co kilkadziesiąt-kilkaset metrów są na górze wieżyczki strażnicze, obsadzone przez izraelskie wojsko. 
Do tamtej pory odbierałam Palestynę jako "po prostu część Izraela". No i dla zagranicznych turystów trochę tak jest - jeśli pytają o paszport, to dlatego, żeby sprawdzić, czy nie jesteś z Izraela, jeśli nie, to nie ma problemu. Pisałam zresztą już w poprzednim poście o czerwonych tablicach ostrzegających obywateli Izraela przed niebezpieczeństwem, jakie może ich spotkać na terenie Palestyny. 
Ale wracając do muru. Na całej jego długości, po tej stronie (po drugiej nie byłam) są różne graffiti, część z nich namalowana przez znanego artystę-grafficiarza Banksiego. 
Ktoś odpłynął za daleko
w porównania...
Właściwie nie wiem, co mam napisać. Szłam wzdłuż tego muru, przez większość czasu było w miarę cicho (byłam akurat w takim miejscu, że nie było ulicy), więc była okazja do tego, żeby się zastanawiać - dlaczego? Z jednej strony rozumiem Izraelitów, którzy wybudowali ten mur po to, żeby nie narażać cywilnej ludności na ataki terrorystyczne ze strony mieszkańców Zachodniego Brzegu. Z drugiej strony rozumiem Palestyńczyków, którzy nie czują się w takiej sytuacji najlepiej - są w końcu odgrodzeni, pilnowani przez wojsko, nie mogą wjeżdżać do Izraela (muszą mieć przepustkę, o którą podobno nie jest łatwo), są w nieco gorszej sytuacji materialnej niż Izrael (niższe ceny, ale też niższe zarobki). Odkąd spędziłam te kilka dni w Palestynie mam w głowie jedno pytanie - czy oni nie mogą się jakoś dogadać...? Jak - nie wiem. Każde rozwiązanie będzie dla którejś strony (albo obu) niesatysfakcjonujące...

Arabskojęzyczni chrześcijanie
W drodze od muru do bazyliki trafiłam jeszcze na jakiś happening arabskojęzycznych chrześcijan (śpiewali Alleluja, był Chrystus na banerze, ale wszystkie napisy po arabsku) - prawdopodobnie cieszyli się ze zmartwychwstania. Zaszłam do KFC, trochę inne menu niż u nas (można na przykład ryż z mięsem kupić), ale generalnie zamysł ten sam. Przez bazyliką tragicznie dużo ludzi, ale to jest jedno z tych miejsc, które zainspirowało mnie do napisania na bloga czegoś, co ciągle jest w planach. Weszłam trochę do środka, ale w sumie nie wiem po co, chyba popatrzeć na tę cerkiewną część najbliżej wejścia. Potem kupiłam magnesy i pocztówki i udałam się przez arabski market w stronę hostelu. Bardzo ciekawe jest to, że tam się nie widuje turystów, albo jest ich tak niewiele, że trudno ich spotkać. Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną kobietą bez hidżabu w zasięgu wzroku. 
Nie wiele się poza tym wydarzyło. W niedzielę z rana pojechałam do Jerozolimy, wypiłam kawę za 5 szekli i pojechałam do Biblioteki Narodowej czytać książkę o zagładzie, a potem autobus do domku.

Ale ten mur dalej siedzi mi w głowie. 

czwartek, 19 kwietnia 2018

Where are you from?

Hebron
Już prawie dwa tygodnie minęły od mojego wyjazdu, ale czas na (przed)ostatnią, trzecią część. 
Zaczyna się w czwartek rano, kiedy to przybyłam przed 8 na dworzec autobusowy w Ejlacie, bo dokładnie o 8 powinien być mój autobus. Przeczekałam, aż 5 autobusów do Tel Avivu i 3 do Jerozolimy (jednocześnie) odjadą, ale nawet po nich mój autobus się nie pojawił. Wtedy dopiero sprawdziłam rozkład w telefonie - okazało się, że akurat tego dnia go nie ma. Wybierałam się do Beer Szewy, ok. 4,5 h jazdy. Na szczęście o 8.30 był inny autobus. Taki, w którym można rezerwować miejsca. Można też kupić bilet u kierowcy, ale to skutkuje tym, że na przykład można sobie potem jechać siedząc na ziemi (nie było aż tak źle, tylko trochę duszno).
Oliwki w Hebronie
Beer Szewa była tylko krótkim przystankiem w mojej podróży - miała być trochę dłuższym, ale znów zostałam zaskoczona przez brak autobusów, a poza tym bardzo spalone plecy skutecznie odebrały mi chęć chodzenia gdziekolwiek z plecakiem. Dlatego 2 godziny między autobusami spędziłam jedząc Nuggetsy w MC, a potem siedząc i rysując na dworcu. Dość istotnym dla dalszej części tego dnia faktem, jest to, że mój telefon był już bliski rozładowania, miałam ok. 20% baterii i brak możliwości doładowania go...
W momencie, w którym wsiadałam do autobusu, skończyła się strefa obowiązywania karty na autobusy (taka przedpłacona karta, którą można płacić za bilety; posiadanie jej jest o tyle fajne, że jak się ją doładowuje, to dostaje się 25% kasy do wykorzystania gratis, czyli jak wrzucam tam 100 szekli, to mogę wydać z niej 125), skończyła się strefa mówienia i pisania po hebrajsku (nie, żebym ja mówiła, ale przynajmniej znam litery), skończyła się też koszerna strefa.
Dojechałam do Palestyny. Konkretnie autobus zawiózł mnie do Kiryat Arba - to żydowska miejscowość, położona zaraz obok Hebronu, który był celem mojej podróży tego dnia. 
Hebron z góry
Przy wjazdach do większości miejscowości w tych okolicach są takie duże czerwone tablice, na których w trzech językach jest napisane, że to niezbyt bezpiecznie wjeżdżać tam, jeśli jesteś obywatelem Izraela. Dlatego zaraz po wyjściu za bramę Kiryat Arba spotkałam palestyńskich żołnierzy, którzy zapytali, skąd jestem (liczymy - 1 raz). Potem szukałam najkrótszej drogi do hostelu i trafiłam na inny posterunek, gdzie zapytali skąd jestem (2 raz). Tu zapytali także o paszport (liczymy - 1 raz). W końcu sobie poszłam inną drogą, gdzie trafiłam na kolejny posterunek, gdzie zapytali mnie skąd jestem (3 raz) i poprosili o paszport (2 raz). Trafiłam ostatecznie do niewielkiej, wydzielonej, żydowskiej części w Hebronie. Tej części, w której jest m.in. grób Abrahama i Sary, a także Izaaka, Rebeki, Jakuba i Lei. Przeszłam tamtędy w poszukiwaniu drogi do hostelu i trafiłam na żołnierzy, tym razem izraelskich (bo to żydowska część), którzy zapytali skąd jestem (4 raz). Droga z Kiryat Arba do tego miejsca zajęła mi może maksymalnie pół godziny. 
Wspomniałam o tym, że mój telefon był bliski rozładowania. Właśnie w tym miejscu postanowił umrzeć. Na szczęście mili panowie żołnierze pozwolili mi go naładować w swojej "budce". 
Potem wcale nie było dużo łatwiej. Miałam spalone plecy i bolało, jak miałam plecak. Byłam po kilku godzinach podróży. Nadal nie wiedziałam, gdzie dziś śpię...
Moi nowi kumple w Hebronie
Dostałam się na palestyńską stronę Hebronu, na Starym Mieście szukałam hostelu, próbowali mi pomagać różni ludzie, ale w końcu dopiero telefon do właściciela pomógł. 
Właściwie nie był to hostel, tylko pokój w prywatnym domu przygotowany dla turystów. 4 łóżka, łazienka wspólna z domem, generalnie ok. I tak byłam zbyt zmęczona, żeby robić cokolwiek.
W piątek chciałam zobaczyć tę Grotę Patriarchów, ale powiedzieli mi, że święto i nie wpuszczają. Prawdopodobnie nawet nie chodziło o szabat, tylko o zakończenie Pesach. No trudno, innym razem. Przeszłam się za to takim wyznaczonym szlakiem, który prowadzi przez różne ciekawe miejsca w żydowskiej części Hebronu - nawet bez plecaka, bo jakaś miła pani, z którą zamieniłam kilka słów, pozwoliła mi go zostawić u swojej córki w domu. 
Większość czasu w Hebronie spędziłam w żydowskiej, nie arabskiej części, dlatego przejście potem na drugą stronę w celu poszukiwania transportu było nieco trudne. Może to tylko moje wrażenie, ale wszelkie arabskie rejony (tu, w Izraelu) odbieram jako brudne, ciasne i głośne. Śmieci się walają, prawie nie ma chodników, ludzie krzyczą do siebie i na siebie... Taksówka do Betlejem jest tania - kosztuje 9 szekli. Jednak sama idea jest ciekawa. 
Jest postój taksówek, jest też parking podziemny, na który zaprowadził mnie pan ochroniarz i stamtąd miałam taksówkę - to znaczy takiego 9-osobowego busa. Jak przyszłam to było 2 chłopaków, którzy też chcieli jechać, więc czekaliśmy. Potem wyjechaliśmy na zewnątrz i trochę czekaliśmy. Potem objechaliśmy miasto i kierowca pytał ludzi, którzy wyglądali jakby chcieli jechać do Betlejem czy chcą - tak uzbierało się 7 pasażerów i pojechaliśmy. 
Grota Patriarchów z zewnątrz
W Betlejem byłam drugi raz, więc było jakoś przyjaźniej. Poza tym jest to miasto tak zadeptane przez europejskich i azjatyckich turystów, że też inaczej się je odbiera. Rozpoczęła się moja długa droga do hostelu - z górki, pod górkę... Google niestety mają nienajlepsze mapy na terenie Palestyny, dlatego najpierw trafiłam na płot, potem na posterunek żołnierzy (którzy poczęstowali mnie Spritem), a dopiero potem na dobrą drogę. 
No i dotarłam do hostelu, w piątek koło południa.
Miały być trzy części z wyjazdu, ale jednak będą cztery. Uznałam, że post i tak już jest za długi, a mam do opisania jeszcze całą wizytę w Betlejem. 

sobota, 14 kwietnia 2018

Morze Soli i E(j)lat

Jeszcze nie Dawida,
ale już wodospad.
Ostatni post skończyłam na poniedziałkowym popołudniu i od tego miejsca zaczyna się najbardziej rekreacyjna część mojego wyjazdu (co nie oznacza, że się wysypiałam i nie wstawałam o jakichś pogańskich godzinach).

Przed wyjazdem oczywiście sprawdziłam i spisałam sobie autobusy, ale nie żeby wpływało to jakoś trzymało w ryzach mój plan, dlatego jak sprawdziłam, o której mam autobus, to był za 4 minuty i za nic bym na niego nie zdążyła. Zeszłam więc na przystanek, z nadzieją, że może się chwilę spóźni, ale nie. Więc pierwszy raz próbowałam w tym kraju łapać stopa i poszło nawet szybko - zatrzymały się jakieś 2 rosyjskojęzyczne babki. Zawiozły mnie kawałek za granicę między Palestyną a Izraelem (akurat w tym miejscu nawet się nie wie, że jest się w Palestynie, ale jakaś bramka graniczna jest). To nie był cel mojej wycieczki, ale one skręcały w inną drogę. Na szczęście już na tym samym parkingu złapałam transport dalej, tym razem z parą z Niemiec. Było gorąco i był niesamowity korek... Ale podrzucili mnie dokładnie tam, gdzie potrzebowałam - do Rezerwatu w Ein Gedi, gdzie znajduje się Wodospad Dawida. 
Ludzie. Dużo.
To miejsce, podobnie jak Qumran, jest rezerwatem i wejście do niego jest płatne. Ja sprytnie w Qumran kupiłam taką wejściówkę na 3 miejsca od razu, bo wiedziałam, że tyle odwiedzę. Przy wejściu kolejka na milion ludzi, więc myślę sobie "no chyba nie". Na szczęście dzięki mojej karcie na 3 wejścia nie musiałam stać w kolejce, bo nie potrzebowałam biletu i w miarę szybko znalazłam się w środku. Można sobie wybrać jeden z kilku szlaków i zobaczyć różne rzeczy, ja jednak przyjechałam zobaczyć głównie wodospad, a poza tym czasu do zamknięcia było mało, więc bez szaleństw wybrałam dość krótką trasę, która jednak prowadziła przez najciekawsze miejsca. Nie ma co dużo pisać o tym miejscu, wodospady ładne, ale ludzie wszystko psują - jest ich mnóstwo, dzieciaki kąpią się w każdym możliwym miejscu (to jest dozwolone, ale jest ich duuuużo). Najgorzej, jak na jakimś w miarę wąskim przejściu stoisz w "ludzkim korku" i nie jesteś w stanie iść szybciej, bo ludzie się wloką, ale nie ominiesz, bo skarpa z jednej, a ściana z drugiej... Stanowczo odbiera to urok temu miejscu.
Ten jest Dawida.
Kolejnym punktem programu było Ein Bokek, czyli miejscowość, w której chyba nie ma domów, są same hotele, za to jest całkiem przyjemna plaża nad Morzem Martwym - po hebrajsku nosi ono nazwę ימ המלח - jam h'melach - jam to morze, h' to przedimek określony (jak angielskie the), melach to sól. Hebrajski jest niesamowity, jeśli chodzi o nazywanie rzeczy, zamierzam temu nawet poświęcić oddzielny post. 
Poniedziałkowy wieczór spędziłam więc na kąpieli w morzu, w którym nawet nie da się zanurzyć, a potem na poszukiwaniu na plaży odpowiedniego miejsca do spania. Tak, spałam na plaży. Było całkiem spoko, nie wyspałam się i komary chciały mnie zjeść. Za to miałam okazję oglądać zachód słońca za górami po izraelskiej stronie i wschód zza gór po stronie jordańskiej. 
Wtorkowy poranek spędziłam na poszukiwaniu otwartego sklepu, ale niestety do 8.30 (czyli do autobusu) nie udało mi się znaleźć nic sensownego. Był jeden sklep z napisem "24h", ale, jak już pisałam na facebooku, nie wiem co "24h", bo na pewno nie otwarty... Myślałam, że może chociaż kawy w MC się napiję (tak, mają tam), ale otwarte od 11.30... No nic. 
Wschód nad Jordanią
W busie (właściwie wysiadając z niego, bo musiałam się przesiąść) poznałam dziewczynę, która jest w armii, pochodzi z Rosji, ale mieszka od małego w Izraelu. Jechała dalej w tę samą stronę co ja, więc chwilę gadałyśmy. Pomagałam jej też wyciągać naboje z magazynków, bo jechała właśnie zdawać broń. 
Autobus, który miał być za chwilę nawet się nie zatrzymał, bo był pełny - do Ejlatu generalnie powinno się rezerwować bilety... Następny za 40 minut już nas zabrał. Po drodze mały postój na stacji benzynowej na siku i ewentualne zakupy, no i koło 12 dotarłam do Ejlatu. 

Czerwony Kanion
Może zastanawiacie się, dlaczego w tytule napisałam E(j)lat - otóż hebrajczycy mają jakieś problemy z samogłoskami - albo ich nie piszą, ale wymawiają (jak to się ma zwykle z a i e, ale to też nie takie oczywiste), albo je piszą i nie wymawiają (co się zdarza chyba tylko z i).* Z tego powodu, jak się tu powie Ejlat, to mało kto wie, o co chodzi, bo po hebrajsku mówi się Elat, co więcej akcent jest na ostatniej sylabie, nie na pierwszej, jak u nas. Podobnie sprawa ma się z Ein Gedi i Ein Bokek - w zapisie jest Ein, ale wymawia się to jako En

Po zameldowaniu się w hostelu uznałam, że jest w miarę wcześnie i mogę się wybrać do Czerwonego Kanionu, który oddalony jest o około 20 minut autobusem. W drodze z przystanku do początku szlaku złapał mnie stop - ludzie zapytali, czy mnie nie podwieźć i w sumie fajnie, bo to był kawałek. Znów wybrałam szlak najbardziej podstawowy, dość krótki, ale zawierający kwintesencję tego, po co tam przyjechałam.
No i powiem Wam, że wow. Sam fakt, że idzie się wyschniętym korytem rzeki już jest super. Tam co prawda już bardzo dawno nic nie płynęło, ale skłoniło mnie to do przemyśleń o wadi - okresowych rzekach. Jak byłam w gimnazjum czy liceum i było o tym na geografii, to jakoś się to nie składało - no bo jak rzeka może być, a potem może jej nie być i tak na zmianę? Przecież kwintesencją rzeki jest płynięcie, najlepiej od źródła do morza. Tu nie płynęło i dużo rzek tu nie płynie (nie istnieje) latem.
Początkowo nieco nudne koryto rzeki zaczyna prowadzić do miejsca, gdzie robi się ciaśniej, skały są wyższe i zaczynają być czerwone. Niesamowity widok, szczególnie, że są ładnie wypłukane i w niektórych miejscach widać warstwy tego piaskowca, z którego są zbudowane. W końcu wychodzi się na większą przestrzeń i można albo iść dalej (ale pustynia, skały i takie tam), albo do parkingu, czyli na górę, albo ewentualnie wrócić tą samą drogą. Ja wahałam się między włażeniem na górę a wracaniem tą samą drogą. Wybrałam opcję pierwszą i wiem, że wybrałam najlepiej - z góry kanion też wygląda niesamowicie. Dotuptałam do parkingu, skąd znów złapał mnie stop, aż do samego Ejlatu. 
Kolejnego dnia (w środę) wstałam trochę później i jak się ogarnęłam, to było ok. 11. Złapałam autobus, żeby pojechać do trzeciego rezerwatu, do którego mogłam wejść dzięki mojej niebieskiej wejściówce. 
Kanion z góry
Ten rezerwat to Plaża Koralowa, gdzie można sobie wypożyczyć sprzęt do snorkelingu (maskę i fajkę) i oglądać rafy. Nigdy w życiu nie pływałam z maską i fajką, miałam tylko jedno złe wspomnienie z czasów dziecięcych z maską, ale trzeba było spróbować, bo skoro dzieciaki to robią, to JA NIE DAM RADY?. Plaża zorganizowana jest tak, że są dwa wejścia do wody z brzegu, głównie dla dzieciaków, ale ja wykorzystałam to miejsce do ogarnięcia jak się używa sprzętu. Poza tym są dwa pomosty i trasa, którą można się przepłynąć, wyznaczona bojami. Trasa ma wersję krótszą (między pomostami) i dłuższą (od pomostu, przez drugi pomost, do końca, tzn. wyjścia na plażę). Ja popłynęłam sobie tą dłuższą (pływać umiem, a w płetwach to w ogóle nie problem), oczywiście nie było łatwo z ogarnięciem maski i fajki, czasem musiałam sobie przypominać, że przecież mogę oddychać i nie muszę wstrzymywać oddechu. Poprawianie tego wszystkiego w wodzie też nie było łatwe, więc ostatecznie i tak udało mi się posmakować wody z Morza Czerwonego - nie, nie jest słona, tylko gorzka. Przepłynęłam raz, pooglądałam rybki i rafy - było lepiej niż w oceanarium. Stwierdziłam, że popłynę sobie drugi raz i przy okazji spróbuję zobaczyć Skałę Mojżesza, do której trzeba było odpłynąć trochę z głównego szlaku. Prawie do niej dopłynęłam, mimo ogromnego zafalowania (a mówili mi, że Morze Czerwone takie spokojne...), ale ilość meduz dookoła skutecznie mnie zniechęciła. Nie parzą, ale niespodziewane dotykanie galarety w wodzie nie jest najprzyjemniejsze. Drugi raz na trasie był trochę przyjemniejszy niż pierwszy, bo już trochę lepiej ogarniałam oddychanie i nie musiałam wszystkiego co chwilę poprawiać. 

Rafa

Wieczorem przeszłam się jeszcze trochę po mieście, a właściwie po deptaku wzdłuż plaży, kupiłam magnesy i pocztówki i poczułam, jak bardzo spaliłam sobie plecy podczas pływania...
Spalone plecy i autobusy, jeżdżące inaczej niż myślałam, nieco skomplikowały plany na kolejny dzień, ale o nim będzie już w kolejnym poście. 
Chciałam dziś napisać krótko, ale nie pykło, wybaczcie. 


*Istnieje jeszcze kwestia o i u, które się zapisuje za pomocą litery vav, która jako v występuje bardzo, bardzo rzadko. Ale co za różnica, o, u, czy v...

czwartek, 12 kwietnia 2018

Połóż mnie, jak pieczęć na sercu...

Walcowe pieczątki
Przyjechałam tu nie tylko po to, żeby siedzieć w ośrodku na końcu świata, ale też po to, żeby coś zobaczyć. Dlatego pesachowy tydzień spędziłam na wyprawie na południe Izraela.
Wyprawa jakoś tak naturalnie i trochę przypadkowo podzieliła się na 3 zupełnie różne od siebie etapy, o których napiszę w oddzielnych postach. Etapy są nierówne czasowo, ale w miarę równe w stosunku do ilości rzeczy, które się działy.
Dziś o etapie pierwszym, czyli Jerozolimie i Qumran - w sumie to jakieś 1,5 dnia.
Wyruszyłam z mojego końca świata o 7 rano w niedzielę. Pracowniczym transportem do miejsca, z którego mam autobus do Jerozolimy, a potem dalej, na tyle szybko, że pod Muzeum Ziem Biblijnych byłam trochę po 9, a w międzyczasie zdążyłam wypić kawę za 5 szekli.
Otwierali o 9.30, a z okazji Pesach było za darmo. Ogólnie w muzeum znaleźć można artefakty z czasów dawnych, tych opisywanych w Biblii - muzeum łączy historię tych ziem z zapisami w Biblii i ówczesną geografią. Wiele gablot opatrzonych jest cytatem ze Starego Testamentu, który opisuje te czasy. Na samym wejściu zrobiły na mnie wrażenie kamienne miseczki, datowane na ok. 6500 lat przed naszą erą, czyli mega dawno - jak oni je robili...? Ale zostałam największą fanką stempli do toczenia. Taka pieczątka, tylko wyryta na walcu, jak się przetoczy po miękkiej glinie albo czymś takim, to zostawia wzór. Niesamowita była dokładność tych wzorów i to, że to im w ogóle ładnie wszystko współgrało na tym maleńkim walcu...
Jeden z obrazów Zoji

Jak to zwykle bywa w takich miejscach, nagle połączyły mi się różne wątki, coś zaczęło nagle mieć więcej sensu...
Wystawa w muzeum opowiadała m.in. o tym, jak to kiedyś pieczęcie były swego rodzaju podpisem - prawie każdy miał swoją i jak ją postawił na dokumencie, to było wiadomo, że aprobuje. Pieczęciami opatrywało się też różne rzeczy, żeby było wiadomo, czyje są, tzn. żeby zaznaczyć własność, a może nawet powiązanie między rzeczą a właścicielem. Przy tej części, jak przy większości, też był cytat z Biblii - i to jest ten drugi wątek. Bo cytat jest świetnie znany, myślę, że nie tylko mnie - pochodzi z  8 rozdziału Pieśni nad Pieśniami:
Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu... (PnP 8,6)*
Sztuka współczesna
Nie ukrywam, że te słowa mi się zawsze w głowie "śpiewają" w piosence Rubika (hehe, https://www.youtube.com/watch?v=3WWwuA6twKI), ale niezależnie od piosenki, nagle zaczęłam rozumieć bardziej ten wers. Dla mniej obeznanych z tematem, Pieśń nad Pieśniami, w uproszczeniu, opowiada o intymnej relacji Oblubienicy i Oblubieńca (wg pewnych interpretacji Oblubienicą jest lud Izraela, a Oblubieńcem Bóg) i powyższe słowa wypowiada Ona do Niego.
Mając w głowie te dwa fakty, zaczęłam się zastanawiać, czemu ona tak powiedziała i co miała na myśli. I mam taką swoją (swoją, z mojej głowy, nie z innego źródła) interpretację, która mówi mniej więcej tak:
Pieśń nad Pieśniami powstała dawno (Wikipedia mówi, że prawdopodobnie VI-III w. p.n.e.), w tych czasach, kiedy właściwie jedynym, a na pewno najistotniejszym sposobem "podpisywania" rzeczy i nadawania im pewnej wartości "urzędowej" były pieczęcie (właściwie w naszych urzędach nadal tak jest...) => ktoś, kto stworzył PnP, chciał podkreślić bliskość kochanków i pewnego rodzaju "przynależność" do siebie.
Chociaż, jeśli wziąć pod uwagę to, że Oblubieniec miałby być Bogiem, a Oblubienica Izraelem, ten wers mógłby brzmieć mniej więcej jak "Panie Boże, pozwól nam przybić na sobie naszą pieczęć, jako znak tego, że jesteś naszym Bogiem" (nadal moja luźna interpretacja).
Może moje "łączenie wątków" nie jest jakoś szczególnie odkrywcze, nie umiem tego ubrać w słowa, ale w mojej głowie te dwie rzeczy brzmiały bardziej jak "ej, to rzeczywiście ma sens".

ahava, czyli miłość
W muzeum spędziłam ok. 2,5 h, poczytałam jeszcze trochę w gablotkach o bogach sumeryjskich i egipskich, pooglądałam eksponaty, wymyśliłam zrobienie własnego zeszytu symboli (taki zeszyt, w którym zamierzam spisywać z różnych źródeł znaczenia symboli, bo zwyczajnie mnie to jara) i poszłam dalej.

Dalej, to znaczy do Muzeum Izraela, które jest po drugiej stronie ulicy. Moim głównym celem były zwoje z Qumran, zwane także zwojami znad Morza Martwego - rękopisy, datowane na I w. p.n.e. i znalezione w latach 1947-1956, które zawierają m.in. pełną Księgę Izajasza, ale także wiele fragmentów większości ksiąg Starego Testamentu i inne pisma, np. dotyczące zasad życia wspólnoty mieszkającej w Qumran.
Pokrywka
Jednak zaczęłam od obejścia reszty muzeum, które jest ogromne... Momentami trochę trudno się w nim połapać, ale ja się gubię nawet stojąc na strzałkach, które pokazują kierunek zwiedzania... W dużej części muzeum jest galerią sztuki, głównie obrazów. Jest też dużo sztuki współczesnej, do której wciąż nie potrafię się przekonać...
Z najciekawszych rzeczy, które mnie tam spotkały, to galeria satyrycznych obrazów Zoji Cherkassky, imigrantki z Ukrainy, dzięki której dowiedziałam się między innymi, dlaczego tak wiele rosyjskojęzycznych ludzi przyjechało tutaj na początku lat 90. - "po prostu" rozpadał się Związek Radziecki, oni musieli walczyć o swoją żydowską tożsamość, a Izrael był przedstawiany jako dość "idealne" miejsce. Obrazki w satyryczny sposób mówią o asymilacji tych imigrantów, którzy dopiero tu na miejscu zaczynali uczyć się hebrajskiego i być "prawdziwymi Żydami".
Drugą, bardzo ciekawą rzeczą, ale bardzo drobną, była wystawa o powstaniu alfabetów, dokładniej o "ewolucji" liter i o tym, jak to się historycznie wydarzyło, że alfabety hebrajski, grecki, łaciński i arabski mają wspólne źródło, a tak bardzo się różnią. Niestety wystawa dała mi tylko ideę i zdjęcie tabelki z literami i czasem ich pochodzenia. Muzeum Ziem Biblijnych dało mi też tytuł książki, od której mogę zacząć czytać na ten temat.
Mykwa z Qumran
W końcu dotarłam do "budynku", w którym jest wystawa o zwojach. Wzięłam budynek w cudzysłów, bo jest to miejsce, którego dach ma wyglądać jak pokrywka dzbanów, w których znaleziono zwoje. W środku na początku idzie się przez "jaskinię", w której są gablotki z opisami tego, jak w ogóle wyglądało życie w Qumran w czasach, kiedy rękopisy zostały napisane i kto właściwie je napisał - najogólniej mówiąc, była to pewnego rodzaju sekta żydowska, której głównymi zajęciami były modlitwy i przepisywanie ksiąg (spłycam, ale mniej więcej tak było). Potem wchodzi się do "dzbana", można tu poczytać więcej o zwojach, zobaczyć kilka z nich (takich oryginalnych), a w centrum znajduje się reprodukcja (właściwie faksymile) zwoju zawierającego Księgę Izajasza, który to zwój ma 734 cm długości (dużo). Nie jest to jednak najdłuższy ze zwojów - ten ma 8,15 m i 66 kolumn tekstu i jest opisem świątyni, ze wszystkimi wskazówkami, jak powinna wyglądać i gdzie co powinno być.
Tam jest faksymile zwoju
z Księgą Izajasza
Spędziłam w tym muzeum około 4 godzin - można by było więcej, ale niestety zamykali... Muzeum jest ogromne i zawiera niesamowitą dawkę wiedzy.

Kolejnym punktem programu był hostel - wyjątkowo inny niż zwykle w Jerozolimie, ale było spoko - spotkałam kobietę z Tajlandii i chłopaka z Szanghaju, dzięki któremu dowiedziałam się, że używają tam dialektu, który jest mieszanką chińskiego (mandaryńskiego) i angielskiego, co więcej jak do siebie piszą, to część słów zapisują swoim "alfabetem", a część alfabetem łacińskim. "Zarządca" hostelu też był spoko i nie mogę nie przytoczyć pewnej "anegdotki" - przy okazji jakiejś rozmowy powiedział, że jest wegetarianinem w 90%, więc zapytałam "czyli co, jesz tylko kurczaka?". Zgadłam - tak dokładniej to pierś z kurczaka. To trochę jak ja, kiedy muszę sobie sama gotować, chociaż ja czasem robię sobie jeszcze wątróbkę.

Qumran
Poniedziałkowy poranek zaczął się wcześnie, prawie spóźniłam się na autobus o 8, ale i tak pojechałam następnym, bo było za dużo ludzi. Autobus zawiózł mnie do Qumran.
W samym Qumran nie ma żadnej wystawy, na której byłyby pokazane zwoje, za to można zobaczyć pozostałości "miasta" (twierdzy?), w której żyli Żydzi - jest sporo mykw, czyli rytualnych basenów, co potwierdza ich religijność. Można się także przejść w kierunku grot specjalnie oznaczonym szlakiem - trochę się przeszłam po pustyni (jedna z rzeczy do zrobienia), właściwie tylko wdrapałam się na jakiś szczyt, a potem zeszłam, bo nie było sensu iść dalej. Trudność szlaku była jak w Beskidzie, więc najbardziej zmęczyło mnie słońce i to, że woda, którą miałam, zdążyła się nagrzać. Nie mniej jednak warto było zobaczyć miejsce, z którego pochodzą zwoje.
Spacer po pustyni

To koniec pierwszej części - w tej części mało przygód, dużo wiedzy, czytania, oglądania i historii - ja jednak nie nazwałabym tej części ani trochę nudną.
Zostawię Was więc w połowie poniedziałku, ciąg dalszy nastąpi.




*Polskie tłumaczenie z Biblii Tysiąclecia, konkretnie stąd - http://www.nonpossumus.pl/ps/

sobota, 31 marca 2018

La la la - APSIK!

Już ponad połowa pobytu za mną. Przez te kilka miesięcy zdążyłam poznać trochę ludzi, zarówno pracowników, jak i podopiecznych ośrodka. I dziś będzie o tych drugich. I będzie długo.

Ten post powstaje z dwóch powodów - po pierwsze, będziecie mogli poczytać, w jakich "warunkach" ja tu pracuję. Po drugie - ja sama będę sobie mogła za jakiś czas przypomnieć, jak to było.

Na początek trochę o tym, jak tu jest to wszystko zorganizowane. Cały ośrodek to kilka budynków, wszystko ogrodzone płotem. Wyjść/wejść da się tylko przez jedną bramę, przy której siedzi ochroniarz. To miejsce nazywa się Kfar Avoda - Kfar - wioska, Avoda - praca. Hehe. W ogóle ośrodek został wybudowany kilkadziesiąt lat temu (przypuszczam, że około 50 lat temu) i początkowo pracownicy, albo przynajmniej część z nich, mieszkali w budynku o nazwie Vilot (Wille), który jest odgrodzony płotem od reszty ośrodka. Na terenie jest kilka budynków gospodarczych (są też kury), duża kuchnia ze stołówką, Kidum - budynek, gdzie są dyskoteki i ćwiczenia, Mass - budynek, w którym część podopiecznych pracuje przy pakowaniu plastikowych sztućców albo gier, budynek fizjoterapii, klinika (to chyba nie jest najlepsze słowo, ale tak je tłumaczą google) - miejsce, w którym są leki i sanitariusze, no i najważniejsze - domy, w których mieszkają podopieczni. Domów jest 12, przy czym dwa (Gefen i Jasmin) są puste, a każdy ma nazwę jakiejś rośliny. 
Narkis - czyli Narcyz - to budynek, w którym mieszkają wolontariusze, czyli ja też. 
Kalanit - Zawilec - męski dom, nie wiele o nim wiem, ale tam są podopieczni, którzy raczej z niego nie wychodzą. Mają ogrodzony teren przy budynku i czasem tam siedzą. Dużo krzyczą i ogólnie to raczej trudniejsze przypadki.
Oren - Sosna - męski, tu są raczej spokojniejsi (mniej problematyczni) i bardziej sprawni, chyba wszyscy chodzą i większość mówi w miarę sensownie. Niektórzy z tego domu chodzą sami po ośrodku.
Brosh - Świerk - męski, nie wiele o nim wiem, tam raczej wszyscy siedzą w środku (niektórzy na ziemi, przed samymi drzwiami...), czasem wychodzą posiedzieć na ławeczkach, więc raczej nie są z tych, co by uciekali, jak w Kalanit.
Dafna - Wawrzyn - męski, wszyscy są mobilni, ale niezbyt rozmowni. 
Haruv - Szarańczyn - mieszany dom, ale są oddzielne części dla kobiet i mężczyzn. Wszyscy są na wózkach albo w łóżkach. Mało kto mówi jakoś sensownie, ale sporo z nich rozumie i jakoś się komunikuje. Niektórzy w ogóle. W tym domu na początku pomagałam przygotowywać śniadania i karmić - mało kto je samodzielnie. Czasem zabieramy wózki na spacer.
Tilia - Lipa - chyba jedyny całkiem mieszany dom. Mam wrażenie, że jest to dom o najwyższej średniej wieku, a na pewno mieszka tu najstarsza rezydentka - ma 86 lat. Część na wózkach, ale czasem chodzą z "chodzikiem" w ramach fizjoterapii, część ma "balkonik", część chodzi bez, ale trochę krzywo. Z mówieniem różnie, ale z reguły dobrze, no i zdaje się, że wszyscy rozumieją, co się do nich mówi. Na początku z nimi chodziłam na poobiednie spacery.
Hadas - Mirt - żeński dom, dość "lajtowy" - wszyscy chodzą, większość mówi, niektórzy nawet chodzą sami po ośrodku. Niektórym czasem odbija i robią się odrobinę bardziej agresywne, ale nie są niebezpieczne dla otoczenia, tylko czasem dla siebie nawzajem.
Vered - Róża - żeński dom, wszyscy chodzą i mniej lub bardziej mówią. Czasem pomagają pracownikom np. zmieniać pościel, odnieść rzeczy do prania albo przyprowadzają się nawzajem na posiłki i leki. Mimo wszystko czasem nie bywa zbyt kolorowo - ale o tym dalej. W tym domu aktualnie spędzam czas przed śniadaniem i przed obiadem, głównie chodzę na spacerki. 
Zait - Oliwka - żeński i chyba najmłodszy (pod względem średniej wieku) dom. Kontakt z mieszkankami jest raczej ograniczony - nigdy nie wiem, czy one rozumieją cokolwiek, co się do nich mówi - dają radę z prostymi poleceniami, typu "chodż", "siadaj", "wstań", "idź tam", ale na tym kontakt się kończy. Z nimi teraz chodzę na spacery codziennie po obiedzie.

A teraz będzie o konkretach. Jako że nie wszystkie imiona pamiętam, będzie o "takich jednych". Uprzedzam, że niektóre napisane tu rzeczy mogą być nieco obrzydliwe, no ale... tak właśnie tu jest. 

Jest taka jedna...

... w Haruv, która zawsze się uśmiecha, jak się do niej przychodzi. Co prawda nie ma większości zębów, ale to nie przeszkadza. Ma spojrzenie dobrej babci. Wszystko rozumie, ale niestety ma problem z mówieniem, czasem wydusi z siebie jakieś słowo. Cały czas jest w łóżku - czasem w takim mniejszym, jeżdżącym, więc można ją zabrać na spacer. 

... w Haruv, na wózku, ale czasem sama na nim jeździ. Czasem ma gazetę i przewraca strony (nie czyta), czasem z całej siły wali ręką w stolik i drze się w niebogłosy, czasem wali ręką w swoją głowę. Lubi masaż i czasem pokazuje na swoje nogi i chce, żeby ją masować. Nigdy nie chce wracać ze spaceru z powrotem do budynku.

...w Haruv, która zawsze na wszystko mówi "lo, daj, zeu", czyli "nie, przestań, koniec", ale czasem chce się przytulać i nie chce potem puścić. Wygląda trochę jak wiedźma - ma bardzo męskie rysy twarzy, rosną jej włosy na brodzie i zawsze ma albo wściekłą minę albo szyderczy uśmiech.

...w Haruv, taka malutka, że siedzi mieści się na wózku siedząc z podkurczonymi nogami. Jak się do niej podejdzie, to wyciąga ręce i łapie za dłonie. Czasem śmiesznie się obraca na wózku, tak, że siedzi przodem do oparcia. Ma około 60 lat, ale wcale nie wygląda.

...w Tilia, która urodziła się w Londynie i mówi po angielsku (z pięknym brytyjskim akcentem). Jest bardzo zaborcza i chce, żeby spędzać czas tylko z nią. Ciągle mówi, że źle się czuje, czasem rzeczywiście coś sobie zrobi, jak upada - chodzi z takim balkonikiem na kółkach, ale to jakoś nie przeszkadza jej się czasem przewrócić. Czasem chce, żeby puszczać jej piosenki z filmu "Sound of music", zna je na pamięć i śpiewa. Swoją drogą, całkiem przyjemny film. 

...w Tilia, ma 86 lat i jest najstarsza w całym ośrodku. Mówi trochę niewyraźnie, chodzi z balkonikiem. Ma koleżankę, z którą zawsze siedzą sobie razem i czasem rozmawiają.

...w Tilia, ma ponad 80 lat, jest bardzo pomarszczona i trochę głucha. Zawsze woła i chce się przytulać i dawać buziaki. Ma sporo maskotek i zawsze którąś (albo kilka) przy sobie.

...w Hadas, która próbowała mi podciągać spodnie, bo myślała, że są za nisko. 

...w Hadas, podobno wysłali ją do ośrodka po tym, jak mając mniej więcej 18 lat ukradła sąsiadowi pieniądze. To znaczy pewnie po tym wydarzeniu zauważyli, że coś jest z nią nie tak. Trochę mówi po angielsku i czasem niby po japońsku (chyba musiała się kiedyś uczyć). Ogólnie wydaje się spokojna, ale słyszałam, że ostatnio złapała inną kobietę za włosy i zaczęła walić jej głową w stoł. 

...w Hadas, która niby chodzi pracować do Mass, ale wydaje mi się, że i tak nic tam nie robi i zwykle wraca szybciej niż powinna do swojego domu. Cały czas narzeka pod nosem i trudno ją uciszyć.

...w Vered, która ma różne humory - czasem jest ok, czasem nie można jej powiedzieć "dzień dobry", bo mówi, że masz sobie pójść. Czasem chodzę z nią na spacery po ośrodku i słuchamy hebrajskich piosenek dla dzieci. Raz znalazła bluzę w śmietniku i koniecznie musiała ją ubrać. Innym razem w Tilia przerzucała kosze z praniem, zdjęła swoją bluzę i założyła inną, którą tam znalazła. Czasem po prostu ściąga bluzkę, bo jej się nie podoba i trzeba jej dać inną, bo będzie chodziła goła od pasa w górę... Bardzo lubi chodzić do szpitala, ale podobno w szpitalu też potrafi się rozbierać... Podobno jeszcze jakieś 10 lat temu uciekała z ośrodka przez płot.

...w Vered, która zawsze chce, żeby z nią spacerować, nawet jeśli tylko w budynku. Nie mówi za bardzo, ale jak widzi się na ekranie telefonu, to mówi swoje imię. Poza tym trochę wydaje z siebie skrzeki jak papuga. Da się czasem z tych skrzeków wyróżnić słowa, jak na przykład "letajel", czyli spacer. Czasem stoi w oknie pokoju przyklejona nosem do moskitiery, czasem wali nosem w kolano, ale nie wygląda na to, żeby robiła sobie krzywdę. Ma bardzo ciekawą mimikę twarzy, czasem wygląda to tak, jakby każdy mięsień poruszał się zupełnie niezależnie. 

...w Vered, która cały czas chodzi w specjalnej czapce, takim miękkim kasku, bo czasem robi sobie krzywdę. Raz miała mocno podbile oko, innym razem złamany palec, nikt nie wie, jak. Czasem dostaje leki, które ją zamulają, ale mimo to próbuje czasem chodzić, dopóki nie zaśnie. Potrafi bardzo mocno złapać za rękę. Ma kolekcję różnych rzeczy - kilka małych, plastikowych zabawek, dwie paczki po papierosach, ostatnio znalazła korek od butelki - przypuszczam, że dołączył do kolekcji. Jak się z nią idzie, to trzeba jej przypominać, żeby podniosła głowę, bo inaczej się garbi i zaczyna się uwieszać na ręcę. Potrafi zrobić siku na ławce - po prostu ściąga gacie i sika. Jak się widzi w przedniej kamerce telefonu to zawsze mówi jak się nazywa, czasem też pokazuje na czapkę, oczy, usta, nos i wymienia ich nazwy. Czasem śmieje się z ludzi i macha wszystkim po drodze.

...w Vered, która zawsze siedzi sama w jednej ze stołówek (w Vered są 3 stołówki). Czasem zabieram ją na spacer, chodzi generalnie całkiem nieźle. Ale miewa "trudne dni" - czasem nie chce iść do miejsca, gdzie mają różne gry i zabawki (nakładanie koralików, czy dopasowywanie drewnianych kształtów), kiedyś widziałam, jak zaczęła uciekać widząc swojego brata, który przyszedł ją odwiedzić - generalnie raczej nie ucieka.

...w Vered, która 10 razy pod rząd pyta "Mi at?", czyli "Kto ty?", mimo że pamięta moje imię...

...w Vered, która nie chce jeść. Moim niewdzięcznym zadaniem jest próba nakarmienia jej, ale w "gorsze" dni musi to zrobić ktoś z pracowników. Najgorsze jest to, że jak już się jej włoży łyżkę z jedzeniem do buzi (czasem się to nie udaje, bo zsuwa się na krześle i kręci we wszystkie strony), to potem trzyma jedzenie w buzi bardzo długo, zanim je połknie. Czasem weźmie drugą łyżkę, trzecią - a potem wszystko z powrotem wypluje na talerz. Czasem chodząc po budynku ściąga na chwilę spodnie i gacie, a potem je podciąga.

...w Vered, która mieli ustami jak wielbłąd. Tak jakoś żuchwą na boki, ja tak nie umiem.

...w Vered, która ciągle powtarza "pele, pele" (nic to nie znaczy), czasem też mówi "en ima, en aba, en Hana, en pele", czyli "nie ma mamy, taty, Hany, pele". Czasem krzyczy to "pele". Co więcej mówi też jedząc. Przy okazji macha ręką. Czasem mam wrażenie, że czaruje albo coś, bo kiedyś robiła ręką tak, jakby zabierała niewidzialne paproszki ze swojej nogi, kładła ją na moją dłoń, a potem przekładała je z powrotem.

...w Vered, która ma siniaki tak na wysokości kości policzkowych, bo czasem (często) uderza się tam palcami, albo całymi dłońmi wali w obie strony głowy.

...w Zait, która ma zawsze uśmiech, jakby coś knuła. Jak się ją zabierze na spacer, to próbuje uciekać. Czasem mam ochotę ją puścić i zobaczyć dokąd ucieknie (tu serio nie ma gdzie uciekać...), ale nie chce mi się potem za nią latać.

...w Zait, która na spacer najchętniej chodziłaby tam, gdzie nie ma drogi - po trawie, między drzewami. Siada w kucki, ale tak, że siedzi tyłkiem też. Czasem w tej pozycji odwraca się tyłem do oparcia ławki i jeszcze się buja, więc zawsze się obawiam, że spadnie (nie spada). Czasem jak wracamy ze spaceru i czekamy chwilę pod drzwiami, żeby ktoś je otworzył, to ona kuca i sika. 

...w Zait, która śpiewa, a właściwie bardziej nuci, bo nie ma tam słów. Ale za to są prawdziwe melodie, tylko nie wiem, co to za piosenka, którą często śpiewa...

...w Zait, która jest taka malutka (sięga mi mniej więcej do piersi), nie widzi, nie wiadomo czy słyszy. Często się śmieje, jak się z nią idzie na spacer i lubi się przytulać, czasem co parę kroków. Jak z nią idę, to czuję się jak w jakimś memie pt. "kiedy prowadzę pijaną koleżankę do domu" - nigdy nie prowadziłam pijanej koleżanki do domu, ale tak mi się to kojarzy, bo ona chodzi zygzakami, trochę się czasem obija o mnie i do tego się śmieje. 


Jest taki jeden...

...w Oren, z którym raz w tygodniu bawię się piaskiem kinetycznym (nie wiem, kto bawi się lepiej). To jedna z niewielu jego aktywności, bo on za bardzo nie chce wychodzić. Głównie przerzucamy piasek z jednej kuwetki do drugiej.

...w Oren, który zawsze chciał z nami tańczyć, jak chodziłyśmy na "disco". Ciągle powtarza swoje imię i pokazuje na siebie. Ostatnio też pyta o Jimi (jedną z koreańskich wolontariuszek), chyba się zakochał.

...w Oren, który często rano stoi w oknie i krzyczy jak przechodzę "Szalom Geveret" (geveret - pani). 

...w Oren, który pochodzi z Hiszpani i czasem mówi do ludzi po hiszpańsku. Zawsze się pyta, jak się masz, wymieniając chyba wszystkie "teksty" na powitanie (typu "jak się masz?", "co słychać?" itp.).

...w Oren, który chodzi po ośrodku, czasem z kwiatami i ma co najmniej dwie dziewczyny, czasem za nimi płacze, czasem udaje king konga, czasem miewa napady złości i krzyczy, ale raczej nie robi krzywdy ludziom.

...w Oren, który zawsze ma gazetę, z reguły taką z ogłoszeniami i chodzi trochę tak, jakby był jakimś chytrym sprzedawcą.

...w Dafna, który jest autystykiem i kręci się po całym ośrodku. Jak cię widzi, to zaczyna uciekać. Kiedyś wchodził do naszego budynku przez okno, bo kiedyś to był jego budynek. Teraz już mamy naprawioną kratę w oknie, więc już nie wchodzi.

...w Dafna, który podchodzi i chce, żeby go głaskać po głowie. Ale to wygląda gorzej niż brzmi.

...w Dafna, który ma fetysz stóp i potrafi masturbować się stopą (tylko słyszałam o tym, żeby nie było...).

...w Tilia, który cały dzień siedzi na fotelu i trzyma obiema rękoma małą maskotkę - wygląda to przesłodko.

...w Tilia, który chodzi w czapce/kasku, żeby nie obić sobie głowy, ale jest takim pomocnikiem - pomaga przy przebieraniu reszty. Czasem idąc po budynku ściąga gacie i idzie kawałek dalej, ze spodniami i gaciami na kolanach. 

...w Tilia, który jeździ na wózku, lubi piosenki dla dzieci i to od niego jest tytuł posta, bo jak się mu zaśpiewa "la la la" to robi "apsi!" (link do piosenki: https://www.youtube.com/watch?v=LL-WjcVDl6s). Bardzo go bawi, jak się klaszcze i się wtedy śmieje i też klaszcze.

...w Haruv, który potrafi się wychylić głową do tyłu tak, jakby nie miał kręgosłupa. Jedną z jego ulubionych "zabaw" jest to, jak ktoś bierze zamach rękami do podskoku, a potem podskakuje, a on robi efekt dźwiękowy: "ooo ooo ooo opa!".

...w Haruv, zupełnie niewidomy, większość dnia śpi, ale jak da się mu taką zabawkę, która polega na wkładaniu małych klocków w kratkowaną planszę (można tam układać wzory), to bawi się świetnie i zwykle wkłada wszystkie 125 elementów, które są dołączone. 


Jestem pewna, że to nie wszystkie ciekawe przypadki, z którymi mam tu do czynienia, ale skończyły mi się pomysły. Jak widzicie, jest ciekawie. Na pewno będzie co wspominać.

piątek, 23 marca 2018

Mam problem...

Zwykle nie wypowiadam się na tematy "okołopolityczne", bo ani nie mam wystarczającej wiedzy na temat tego, co się dzieje, ani też nie mam za bardzo ochoty dzielić się moimi przemyśleniami publicznie. W dobie facebooka trudno jednak odciąć się od nowości z kraju, nawet jak się jest 4000 km dalej. Znajomi udostępniają, strony udostępniają, wszyscy udostępniają. Memy w internetach też często są o tym, co się właśnie dzieje. 
Dziś też właściwie nie piszę po to, żeby wyrazić swoje zdanie w kwestiach, które ostatnio są "na tapecie". 
Piszę, bo mam problem. 
Problem z patriotami. A właściwie z określeniem kim są, a kim nie są, co powinni robić, czego nie, na jakiej podstawie w ogóle można ich nazwać patriotami. Mam też problem ze sobą, a tak konkretnie, to z określeniem siebie. Jestem patriotką? Byłam? Będę? Chcę być...?
Zadaję sobie takie pytania, bo widzę, co się aktualnie dzieje. Widzę ogromną liczbę artykułów, oświadczeń, wypowiedzi, obrazków, komentarzy. Często nie weryfikuję prawdziwości informacji, bo nie mam na to czasu i chęci, ale też nie wierzę we wszystko co przeczytam. Jednak to, co widzę, niepokoi. 
Wiadomo, w mediach zawsze same najgorsze przypadki, w rzeczywistości pewnie nie jest aż tak źle. Życie się toczy i większość przeciętnych obywateli pewnie nie odczuwa tego wszystkiego na własnej skórze. Być może ja nigdy też nie spotkam się osobiście z niczym negatywnym i będę wiodła spokojne życie. Być może... Ale mimo wszystko pojawia się niepokój, podsycany przez to, co widzę w mediach, nawet jeśli informacje nie zawsze są w pełni prawdziwe. Pojawiają się w mojej głowie pytania - czy mogę wiązać swoją przyszłość z badaniami naukowymi, czy będę mogła prowadzić je rzetelnie, nawet jeśli tematyka może być kontrowersyjna? Czy będę miała dostęp do sensownej opieki medycznej? Czy będę mogła wybierać, robić to, co chcę, a nie to, co ktoś mi narzuci? A chyba najważniejsze z pytań brzmi - czy będę żyła w społeczeństwie, w którym będzie przeważała nienawiść i ciągłe poczucie kategoryzacji ludzi na "lepszych" i "gorszych"...?
To jak to jest z tym byciem patriotą? Czy jeśli staram się poprawnie mówić po polsku i dbam o język, to już jestem patriotką? Jeśli nie niszczę flagi i godła, to wystarczy? Umiem też zaśpiewać hymn, chyba nawet pamiętam wszystkie zwrotki. To jak, jestem patriotką, czy nie? 
Brakuje mi słów na to, co się dzieje. Na ten jad, który wylewa się z każdej strony, na hejt, na kłamstwa. Oczywiście nie odmawiam nikomu prawa do wypowiedzi czy odmiennego zdania, ale niech chociaż będzie to merytoryczne i spójne. A jakby było poprawne gramatycznie i zawierało kropki i przecinki w odpowiednich miejscach, to byłabym wniebowzięta. 

To co z tym patriotą...? 

czwartek, 8 marca 2018

113

Powinnam napisać ten post jutro. Dlaczego? Bo dokładnie jutro licznik dni od przyjazdu i do wyjazdu się zrównają - to znaczy, że minęła już połowa mojego wolontariatu. To znaczy minie jutro. 
Tak, liczę dni. Mam odliczanie na telefonie. Włączyłam, jak przyjechałam. Włączyłam, ale nie wiedziałam jeszcze z jaką intencją - żeby patrzeć, ile jeszcze muszę tu wytrzymać? Czy może jak dużo jeszcze mam "wolnego" zanim będę musiała wrócić do szarej rzeczywistości? Właściwie nadal nie wiem, czy chcę, żeby kolejne 113 dni minęły szybko czy lepiej, żeby jednak trwały jak najdłużej...
Nie, nie zamierzam zostać tu na stałe. Na pewno będę chciała tu jeszcze przyjechać, ale raczej nie chciałabym tu mieszkać. Ten kraj, jak każdy, ma wady i zalety. Jednym z powodów, dla których nie byłabym w stanie zostać, jest temperatura. Wiem, że większość ludzi z Polski oddałaby wiele, żeby mieszkać w ciepłym kraju, szczególnie kiedy za oknem zima. Ja nie mogłabym pracować w kraju, w którym od marca do grudnia myślałabym o tym, czy może umrzeć z gorąca, czy jednak nie wychodzić z morza przez cały dzień. Albo o tym, dlaczego znów mam chore gardło przez klimatyzację (jeszcze nie mam, bo jeszcze nie chłodzę). Może bym się przyzwyczaiła, ale nie tym razem. Za dużo jeszcze mam w życiu do zrobienia, za dużo planów i pomysłów, żeby za długo zostawać w jednym miejscu. 
Dobra, pomarudziłam na to, że gorąco, to teraz czas na podsumowanie ostatnich 113 dni. 
Udało mi się zwiedzić trochę miejsc:
Część Jerozolimy - Stare Miasto (obeszłam je tyle razy, że nie potrzebuję mapy...), a tam Muzeum w Wieży Dawida, Ścianę Płaczu, Bazylikę Grobu Pańskiego, Ewangelicki Kościół Zbawiciela; poza Starym Miastem, ale nie daleko, byłam w Wieczerniku, Grobie Króla Dawida, Komnacie Pamięci Holokaustu, na cmentarzu, na którym pochowany jest Oskar Schindler (ten od Listy Schindlera), w Ogrodzie Oliwnym i Kościele Konania, na Górze Oliwnej; nieco dalej byłam jeszcze na Ben Yehuda street (to taki deptak) i Mahane Yehuda Market (taki market, prawie jak na Starym Mieście, tylko chyba w całości żydowski); z najdalszych części Jerozolimy odwiedziłam Muzeum Holokaustu Yad Vashem i Bibliotekę Narodową na kampusie Uniwersytetu Hebrajskiego. 
Betlejem - Grotę Narodzenia Pańskiego. 
Tel Awiw-Jafa - ale wrażenia na mnie nie zrobił... Bardzo hipsterskie miasto, do tego dość brudne, a wokoło mnóstwo ludzi o bliżej nieokreślonym pochodzeniu i intencjach... Za to deptak nad brzegiem morza jest całkiem ładny i Stara Jafa też. 
Massadę - to taka twierdza na górze, pisałam o niej w poście o kapciuszkach z króliczkami. 
Morze Martwe - nawet udało się wykąpać, chociaż nie było zbyt ciepło...
Kawałek Pustyni Negew, na wielbłądzie. 
Kfar Sawę - chociaż właściwie nic konkretnego tam nie ma, ale to dość przydatne miasto, kiedy jeździ się autobusami (można się tam przesiąść i iść do domu 3 kilometry zamiast 6).
Z najbliższych "atrakcji", byłam w Netanji (plaża lepsza niż w Tel Awiwie, ale nie wiele poza tym...); Tirze - arabskie miasto oddalone o jakieś 2,5 - 3 km, zależy gdzie się chce dojść. W sobotę można się wybrać na targowisko i kupić tanio wszystko; no i Tel Mond - miejscowość, którą znam już chyba na wylot (no dobra, nadal są miejsca, w których nie byłam, ale to i tak same jednorodzinne domki), a w centrum jest poczta, koszerny McDonald, Super-Pharm i dobre sushi. 

Nadal jednak lista rzeczy do odwiedzenia jest dość długa. Ma naście pozycji, ale część z nich to wyprawa na dłużej. Na liście jest między innymi Ejlat, Nazaret, Jezioro Galilejskie i okolice, Hajfa, Beer Sheva (miasto podobno założone przez Abrahama), Hebron (gdzie jest grób Abrahama), góra Hermon (najwyższy szczyt Izraela, podobno zimą jest tam śnieg), Qumran (tam około kilkadziesiąt lat temu odnaleziono zwoje datowane na 2000 lat temu; większość tych zwojów i tak jest w muzeum w Jerozolimie, ale to nic). Jak dobrze pójdzie, to może odwiedzę jeszcze Górę Synaj w Egipcie i Petrę w Jordanii. 

Co do hebrajskiego, to idzie powoli... Umiem bardzo podstawowe słowa i zwroty - podstawowe dla mojego wolontariatu tutaj, znaczy umiem powiedzieć "siadaj", "wstań", "jedz", "pij" i zapytać, czy ktoś chce iść na spacer albo wracać do domu... No dobra, teoretycznie umiem trochę więcej, ale nie na tyle, żeby się dogadać. Sporo rozumiem, bo w końcu od 113 dni słyszę podobne zdania. Mam jakieś pojęcie ogólne o tym, jak wygląda ten język, więc nauka i tak jest ułatwiona. Co prawda tracę nadzieję na szybkie nauczenie się dobrze hebrajskiego, kiedy patrzę na ukraińców/białorusinów, którzy przyjechali kilkanaście (albo 25) lat temu do Izraela i nadal mają bardzo silny rosyjski akcent jak mówią po hebrajsku, a ostatnio jeden z pracowników powiedział, że rozumie tak 60% tego, co jest w telewizji. Nie wiem jednak, czy uczył się jakoś "na poważnie" czy tylko "w praniu". No zobaczymy. Z akcentem mam trochę łatwiej niż rosyjskojęzyczni, bo polski jest twardszy niż rosyjski i łatwiej jest dobrze wymawiać głoski. Ale nigdy chyba nie nauczę się wymawiać gardłowo "z" (to przynajmniej umiem zrobić, ale jest nienaturalne) i "r" (nawet nie wiem, jak ułożyć usta i wszystko, żeby tak zrobić...). Niestety nadal znam mało słówek i jeszcze nie pamiętam do końca gramatyki, ale na szczęście sporo jest podobieństw do języka polskiego, więc nie ma tragedii. Są nawet słowa pochodzenia polskiego (albo bardziej rosyjskiego, ale u nas też używane) np. balagan. Oznacza dokładnie to samo, co u nas. Na gramatykę i niektóre polsko/rosyjsko brzmiące słowa mogło mieć wpływ to, że typ, który tworzył współczesny język hebrajski, Eliezer ben Yehuda, był białorusinem. 

Z przeżyć "religijnych", jeśli mogę to tak nazwać, byłam na szabatowej kolacji u żydowskiej rodziny, zdarzyło mi się również być na Brit Mila, czyli ceremonii obrzezania w 8. dniu życia chłopca. Przeżyłam tu Chanukę i Purim. Czeka mnie jeszcze Pesach i Szawuot. Ale o tych kwestiach chyba rozpiszę się w innym poście. 

Sporo się wydarzyło przez te 113 dni, a w planach jeszcze więcej na kolejne 113. Mam nadzieję, że uda się zrealizować jak najwięcej planów. Najwyżej będę musiała tu wrócić i dokończyć.