sobota, 14 kwietnia 2018

Morze Soli i E(j)lat

Jeszcze nie Dawida,
ale już wodospad.
Ostatni post skończyłam na poniedziałkowym popołudniu i od tego miejsca zaczyna się najbardziej rekreacyjna część mojego wyjazdu (co nie oznacza, że się wysypiałam i nie wstawałam o jakichś pogańskich godzinach).

Przed wyjazdem oczywiście sprawdziłam i spisałam sobie autobusy, ale nie żeby wpływało to jakoś trzymało w ryzach mój plan, dlatego jak sprawdziłam, o której mam autobus, to był za 4 minuty i za nic bym na niego nie zdążyła. Zeszłam więc na przystanek, z nadzieją, że może się chwilę spóźni, ale nie. Więc pierwszy raz próbowałam w tym kraju łapać stopa i poszło nawet szybko - zatrzymały się jakieś 2 rosyjskojęzyczne babki. Zawiozły mnie kawałek za granicę między Palestyną a Izraelem (akurat w tym miejscu nawet się nie wie, że jest się w Palestynie, ale jakaś bramka graniczna jest). To nie był cel mojej wycieczki, ale one skręcały w inną drogę. Na szczęście już na tym samym parkingu złapałam transport dalej, tym razem z parą z Niemiec. Było gorąco i był niesamowity korek... Ale podrzucili mnie dokładnie tam, gdzie potrzebowałam - do Rezerwatu w Ein Gedi, gdzie znajduje się Wodospad Dawida. 
Ludzie. Dużo.
To miejsce, podobnie jak Qumran, jest rezerwatem i wejście do niego jest płatne. Ja sprytnie w Qumran kupiłam taką wejściówkę na 3 miejsca od razu, bo wiedziałam, że tyle odwiedzę. Przy wejściu kolejka na milion ludzi, więc myślę sobie "no chyba nie". Na szczęście dzięki mojej karcie na 3 wejścia nie musiałam stać w kolejce, bo nie potrzebowałam biletu i w miarę szybko znalazłam się w środku. Można sobie wybrać jeden z kilku szlaków i zobaczyć różne rzeczy, ja jednak przyjechałam zobaczyć głównie wodospad, a poza tym czasu do zamknięcia było mało, więc bez szaleństw wybrałam dość krótką trasę, która jednak prowadziła przez najciekawsze miejsca. Nie ma co dużo pisać o tym miejscu, wodospady ładne, ale ludzie wszystko psują - jest ich mnóstwo, dzieciaki kąpią się w każdym możliwym miejscu (to jest dozwolone, ale jest ich duuuużo). Najgorzej, jak na jakimś w miarę wąskim przejściu stoisz w "ludzkim korku" i nie jesteś w stanie iść szybciej, bo ludzie się wloką, ale nie ominiesz, bo skarpa z jednej, a ściana z drugiej... Stanowczo odbiera to urok temu miejscu.
Ten jest Dawida.
Kolejnym punktem programu było Ein Bokek, czyli miejscowość, w której chyba nie ma domów, są same hotele, za to jest całkiem przyjemna plaża nad Morzem Martwym - po hebrajsku nosi ono nazwę ימ המלח - jam h'melach - jam to morze, h' to przedimek określony (jak angielskie the), melach to sól. Hebrajski jest niesamowity, jeśli chodzi o nazywanie rzeczy, zamierzam temu nawet poświęcić oddzielny post. 
Poniedziałkowy wieczór spędziłam więc na kąpieli w morzu, w którym nawet nie da się zanurzyć, a potem na poszukiwaniu na plaży odpowiedniego miejsca do spania. Tak, spałam na plaży. Było całkiem spoko, nie wyspałam się i komary chciały mnie zjeść. Za to miałam okazję oglądać zachód słońca za górami po izraelskiej stronie i wschód zza gór po stronie jordańskiej. 
Wtorkowy poranek spędziłam na poszukiwaniu otwartego sklepu, ale niestety do 8.30 (czyli do autobusu) nie udało mi się znaleźć nic sensownego. Był jeden sklep z napisem "24h", ale, jak już pisałam na facebooku, nie wiem co "24h", bo na pewno nie otwarty... Myślałam, że może chociaż kawy w MC się napiję (tak, mają tam), ale otwarte od 11.30... No nic. 
Wschód nad Jordanią
W busie (właściwie wysiadając z niego, bo musiałam się przesiąść) poznałam dziewczynę, która jest w armii, pochodzi z Rosji, ale mieszka od małego w Izraelu. Jechała dalej w tę samą stronę co ja, więc chwilę gadałyśmy. Pomagałam jej też wyciągać naboje z magazynków, bo jechała właśnie zdawać broń. 
Autobus, który miał być za chwilę nawet się nie zatrzymał, bo był pełny - do Ejlatu generalnie powinno się rezerwować bilety... Następny za 40 minut już nas zabrał. Po drodze mały postój na stacji benzynowej na siku i ewentualne zakupy, no i koło 12 dotarłam do Ejlatu. 

Czerwony Kanion
Może zastanawiacie się, dlaczego w tytule napisałam E(j)lat - otóż hebrajczycy mają jakieś problemy z samogłoskami - albo ich nie piszą, ale wymawiają (jak to się ma zwykle z a i e, ale to też nie takie oczywiste), albo je piszą i nie wymawiają (co się zdarza chyba tylko z i).* Z tego powodu, jak się tu powie Ejlat, to mało kto wie, o co chodzi, bo po hebrajsku mówi się Elat, co więcej akcent jest na ostatniej sylabie, nie na pierwszej, jak u nas. Podobnie sprawa ma się z Ein Gedi i Ein Bokek - w zapisie jest Ein, ale wymawia się to jako En

Po zameldowaniu się w hostelu uznałam, że jest w miarę wcześnie i mogę się wybrać do Czerwonego Kanionu, który oddalony jest o około 20 minut autobusem. W drodze z przystanku do początku szlaku złapał mnie stop - ludzie zapytali, czy mnie nie podwieźć i w sumie fajnie, bo to był kawałek. Znów wybrałam szlak najbardziej podstawowy, dość krótki, ale zawierający kwintesencję tego, po co tam przyjechałam.
No i powiem Wam, że wow. Sam fakt, że idzie się wyschniętym korytem rzeki już jest super. Tam co prawda już bardzo dawno nic nie płynęło, ale skłoniło mnie to do przemyśleń o wadi - okresowych rzekach. Jak byłam w gimnazjum czy liceum i było o tym na geografii, to jakoś się to nie składało - no bo jak rzeka może być, a potem może jej nie być i tak na zmianę? Przecież kwintesencją rzeki jest płynięcie, najlepiej od źródła do morza. Tu nie płynęło i dużo rzek tu nie płynie (nie istnieje) latem.
Początkowo nieco nudne koryto rzeki zaczyna prowadzić do miejsca, gdzie robi się ciaśniej, skały są wyższe i zaczynają być czerwone. Niesamowity widok, szczególnie, że są ładnie wypłukane i w niektórych miejscach widać warstwy tego piaskowca, z którego są zbudowane. W końcu wychodzi się na większą przestrzeń i można albo iść dalej (ale pustynia, skały i takie tam), albo do parkingu, czyli na górę, albo ewentualnie wrócić tą samą drogą. Ja wahałam się między włażeniem na górę a wracaniem tą samą drogą. Wybrałam opcję pierwszą i wiem, że wybrałam najlepiej - z góry kanion też wygląda niesamowicie. Dotuptałam do parkingu, skąd znów złapał mnie stop, aż do samego Ejlatu. 
Kolejnego dnia (w środę) wstałam trochę później i jak się ogarnęłam, to było ok. 11. Złapałam autobus, żeby pojechać do trzeciego rezerwatu, do którego mogłam wejść dzięki mojej niebieskiej wejściówce. 
Kanion z góry
Ten rezerwat to Plaża Koralowa, gdzie można sobie wypożyczyć sprzęt do snorkelingu (maskę i fajkę) i oglądać rafy. Nigdy w życiu nie pływałam z maską i fajką, miałam tylko jedno złe wspomnienie z czasów dziecięcych z maską, ale trzeba było spróbować, bo skoro dzieciaki to robią, to JA NIE DAM RADY?. Plaża zorganizowana jest tak, że są dwa wejścia do wody z brzegu, głównie dla dzieciaków, ale ja wykorzystałam to miejsce do ogarnięcia jak się używa sprzętu. Poza tym są dwa pomosty i trasa, którą można się przepłynąć, wyznaczona bojami. Trasa ma wersję krótszą (między pomostami) i dłuższą (od pomostu, przez drugi pomost, do końca, tzn. wyjścia na plażę). Ja popłynęłam sobie tą dłuższą (pływać umiem, a w płetwach to w ogóle nie problem), oczywiście nie było łatwo z ogarnięciem maski i fajki, czasem musiałam sobie przypominać, że przecież mogę oddychać i nie muszę wstrzymywać oddechu. Poprawianie tego wszystkiego w wodzie też nie było łatwe, więc ostatecznie i tak udało mi się posmakować wody z Morza Czerwonego - nie, nie jest słona, tylko gorzka. Przepłynęłam raz, pooglądałam rybki i rafy - było lepiej niż w oceanarium. Stwierdziłam, że popłynę sobie drugi raz i przy okazji spróbuję zobaczyć Skałę Mojżesza, do której trzeba było odpłynąć trochę z głównego szlaku. Prawie do niej dopłynęłam, mimo ogromnego zafalowania (a mówili mi, że Morze Czerwone takie spokojne...), ale ilość meduz dookoła skutecznie mnie zniechęciła. Nie parzą, ale niespodziewane dotykanie galarety w wodzie nie jest najprzyjemniejsze. Drugi raz na trasie był trochę przyjemniejszy niż pierwszy, bo już trochę lepiej ogarniałam oddychanie i nie musiałam wszystkiego co chwilę poprawiać. 

Rafa

Wieczorem przeszłam się jeszcze trochę po mieście, a właściwie po deptaku wzdłuż plaży, kupiłam magnesy i pocztówki i poczułam, jak bardzo spaliłam sobie plecy podczas pływania...
Spalone plecy i autobusy, jeżdżące inaczej niż myślałam, nieco skomplikowały plany na kolejny dzień, ale o nim będzie już w kolejnym poście. 
Chciałam dziś napisać krótko, ale nie pykło, wybaczcie. 


*Istnieje jeszcze kwestia o i u, które się zapisuje za pomocą litery vav, która jako v występuje bardzo, bardzo rzadko. Ale co za różnica, o, u, czy v...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz