czwartek, 12 kwietnia 2018

Połóż mnie, jak pieczęć na sercu...

Walcowe pieczątki
Przyjechałam tu nie tylko po to, żeby siedzieć w ośrodku na końcu świata, ale też po to, żeby coś zobaczyć. Dlatego pesachowy tydzień spędziłam na wyprawie na południe Izraela.
Wyprawa jakoś tak naturalnie i trochę przypadkowo podzieliła się na 3 zupełnie różne od siebie etapy, o których napiszę w oddzielnych postach. Etapy są nierówne czasowo, ale w miarę równe w stosunku do ilości rzeczy, które się działy.
Dziś o etapie pierwszym, czyli Jerozolimie i Qumran - w sumie to jakieś 1,5 dnia.
Wyruszyłam z mojego końca świata o 7 rano w niedzielę. Pracowniczym transportem do miejsca, z którego mam autobus do Jerozolimy, a potem dalej, na tyle szybko, że pod Muzeum Ziem Biblijnych byłam trochę po 9, a w międzyczasie zdążyłam wypić kawę za 5 szekli.
Otwierali o 9.30, a z okazji Pesach było za darmo. Ogólnie w muzeum znaleźć można artefakty z czasów dawnych, tych opisywanych w Biblii - muzeum łączy historię tych ziem z zapisami w Biblii i ówczesną geografią. Wiele gablot opatrzonych jest cytatem ze Starego Testamentu, który opisuje te czasy. Na samym wejściu zrobiły na mnie wrażenie kamienne miseczki, datowane na ok. 6500 lat przed naszą erą, czyli mega dawno - jak oni je robili...? Ale zostałam największą fanką stempli do toczenia. Taka pieczątka, tylko wyryta na walcu, jak się przetoczy po miękkiej glinie albo czymś takim, to zostawia wzór. Niesamowita była dokładność tych wzorów i to, że to im w ogóle ładnie wszystko współgrało na tym maleńkim walcu...
Jeden z obrazów Zoji

Jak to zwykle bywa w takich miejscach, nagle połączyły mi się różne wątki, coś zaczęło nagle mieć więcej sensu...
Wystawa w muzeum opowiadała m.in. o tym, jak to kiedyś pieczęcie były swego rodzaju podpisem - prawie każdy miał swoją i jak ją postawił na dokumencie, to było wiadomo, że aprobuje. Pieczęciami opatrywało się też różne rzeczy, żeby było wiadomo, czyje są, tzn. żeby zaznaczyć własność, a może nawet powiązanie między rzeczą a właścicielem. Przy tej części, jak przy większości, też był cytat z Biblii - i to jest ten drugi wątek. Bo cytat jest świetnie znany, myślę, że nie tylko mnie - pochodzi z  8 rozdziału Pieśni nad Pieśniami:
Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu... (PnP 8,6)*
Sztuka współczesna
Nie ukrywam, że te słowa mi się zawsze w głowie "śpiewają" w piosence Rubika (hehe, https://www.youtube.com/watch?v=3WWwuA6twKI), ale niezależnie od piosenki, nagle zaczęłam rozumieć bardziej ten wers. Dla mniej obeznanych z tematem, Pieśń nad Pieśniami, w uproszczeniu, opowiada o intymnej relacji Oblubienicy i Oblubieńca (wg pewnych interpretacji Oblubienicą jest lud Izraela, a Oblubieńcem Bóg) i powyższe słowa wypowiada Ona do Niego.
Mając w głowie te dwa fakty, zaczęłam się zastanawiać, czemu ona tak powiedziała i co miała na myśli. I mam taką swoją (swoją, z mojej głowy, nie z innego źródła) interpretację, która mówi mniej więcej tak:
Pieśń nad Pieśniami powstała dawno (Wikipedia mówi, że prawdopodobnie VI-III w. p.n.e.), w tych czasach, kiedy właściwie jedynym, a na pewno najistotniejszym sposobem "podpisywania" rzeczy i nadawania im pewnej wartości "urzędowej" były pieczęcie (właściwie w naszych urzędach nadal tak jest...) => ktoś, kto stworzył PnP, chciał podkreślić bliskość kochanków i pewnego rodzaju "przynależność" do siebie.
Chociaż, jeśli wziąć pod uwagę to, że Oblubieniec miałby być Bogiem, a Oblubienica Izraelem, ten wers mógłby brzmieć mniej więcej jak "Panie Boże, pozwól nam przybić na sobie naszą pieczęć, jako znak tego, że jesteś naszym Bogiem" (nadal moja luźna interpretacja).
Może moje "łączenie wątków" nie jest jakoś szczególnie odkrywcze, nie umiem tego ubrać w słowa, ale w mojej głowie te dwie rzeczy brzmiały bardziej jak "ej, to rzeczywiście ma sens".

ahava, czyli miłość
W muzeum spędziłam ok. 2,5 h, poczytałam jeszcze trochę w gablotkach o bogach sumeryjskich i egipskich, pooglądałam eksponaty, wymyśliłam zrobienie własnego zeszytu symboli (taki zeszyt, w którym zamierzam spisywać z różnych źródeł znaczenia symboli, bo zwyczajnie mnie to jara) i poszłam dalej.

Dalej, to znaczy do Muzeum Izraela, które jest po drugiej stronie ulicy. Moim głównym celem były zwoje z Qumran, zwane także zwojami znad Morza Martwego - rękopisy, datowane na I w. p.n.e. i znalezione w latach 1947-1956, które zawierają m.in. pełną Księgę Izajasza, ale także wiele fragmentów większości ksiąg Starego Testamentu i inne pisma, np. dotyczące zasad życia wspólnoty mieszkającej w Qumran.
Pokrywka
Jednak zaczęłam od obejścia reszty muzeum, które jest ogromne... Momentami trochę trudno się w nim połapać, ale ja się gubię nawet stojąc na strzałkach, które pokazują kierunek zwiedzania... W dużej części muzeum jest galerią sztuki, głównie obrazów. Jest też dużo sztuki współczesnej, do której wciąż nie potrafię się przekonać...
Z najciekawszych rzeczy, które mnie tam spotkały, to galeria satyrycznych obrazów Zoji Cherkassky, imigrantki z Ukrainy, dzięki której dowiedziałam się między innymi, dlaczego tak wiele rosyjskojęzycznych ludzi przyjechało tutaj na początku lat 90. - "po prostu" rozpadał się Związek Radziecki, oni musieli walczyć o swoją żydowską tożsamość, a Izrael był przedstawiany jako dość "idealne" miejsce. Obrazki w satyryczny sposób mówią o asymilacji tych imigrantów, którzy dopiero tu na miejscu zaczynali uczyć się hebrajskiego i być "prawdziwymi Żydami".
Drugą, bardzo ciekawą rzeczą, ale bardzo drobną, była wystawa o powstaniu alfabetów, dokładniej o "ewolucji" liter i o tym, jak to się historycznie wydarzyło, że alfabety hebrajski, grecki, łaciński i arabski mają wspólne źródło, a tak bardzo się różnią. Niestety wystawa dała mi tylko ideę i zdjęcie tabelki z literami i czasem ich pochodzenia. Muzeum Ziem Biblijnych dało mi też tytuł książki, od której mogę zacząć czytać na ten temat.
Mykwa z Qumran
W końcu dotarłam do "budynku", w którym jest wystawa o zwojach. Wzięłam budynek w cudzysłów, bo jest to miejsce, którego dach ma wyglądać jak pokrywka dzbanów, w których znaleziono zwoje. W środku na początku idzie się przez "jaskinię", w której są gablotki z opisami tego, jak w ogóle wyglądało życie w Qumran w czasach, kiedy rękopisy zostały napisane i kto właściwie je napisał - najogólniej mówiąc, była to pewnego rodzaju sekta żydowska, której głównymi zajęciami były modlitwy i przepisywanie ksiąg (spłycam, ale mniej więcej tak było). Potem wchodzi się do "dzbana", można tu poczytać więcej o zwojach, zobaczyć kilka z nich (takich oryginalnych), a w centrum znajduje się reprodukcja (właściwie faksymile) zwoju zawierającego Księgę Izajasza, który to zwój ma 734 cm długości (dużo). Nie jest to jednak najdłuższy ze zwojów - ten ma 8,15 m i 66 kolumn tekstu i jest opisem świątyni, ze wszystkimi wskazówkami, jak powinna wyglądać i gdzie co powinno być.
Tam jest faksymile zwoju
z Księgą Izajasza
Spędziłam w tym muzeum około 4 godzin - można by było więcej, ale niestety zamykali... Muzeum jest ogromne i zawiera niesamowitą dawkę wiedzy.

Kolejnym punktem programu był hostel - wyjątkowo inny niż zwykle w Jerozolimie, ale było spoko - spotkałam kobietę z Tajlandii i chłopaka z Szanghaju, dzięki któremu dowiedziałam się, że używają tam dialektu, który jest mieszanką chińskiego (mandaryńskiego) i angielskiego, co więcej jak do siebie piszą, to część słów zapisują swoim "alfabetem", a część alfabetem łacińskim. "Zarządca" hostelu też był spoko i nie mogę nie przytoczyć pewnej "anegdotki" - przy okazji jakiejś rozmowy powiedział, że jest wegetarianinem w 90%, więc zapytałam "czyli co, jesz tylko kurczaka?". Zgadłam - tak dokładniej to pierś z kurczaka. To trochę jak ja, kiedy muszę sobie sama gotować, chociaż ja czasem robię sobie jeszcze wątróbkę.

Qumran
Poniedziałkowy poranek zaczął się wcześnie, prawie spóźniłam się na autobus o 8, ale i tak pojechałam następnym, bo było za dużo ludzi. Autobus zawiózł mnie do Qumran.
W samym Qumran nie ma żadnej wystawy, na której byłyby pokazane zwoje, za to można zobaczyć pozostałości "miasta" (twierdzy?), w której żyli Żydzi - jest sporo mykw, czyli rytualnych basenów, co potwierdza ich religijność. Można się także przejść w kierunku grot specjalnie oznaczonym szlakiem - trochę się przeszłam po pustyni (jedna z rzeczy do zrobienia), właściwie tylko wdrapałam się na jakiś szczyt, a potem zeszłam, bo nie było sensu iść dalej. Trudność szlaku była jak w Beskidzie, więc najbardziej zmęczyło mnie słońce i to, że woda, którą miałam, zdążyła się nagrzać. Nie mniej jednak warto było zobaczyć miejsce, z którego pochodzą zwoje.
Spacer po pustyni

To koniec pierwszej części - w tej części mało przygód, dużo wiedzy, czytania, oglądania i historii - ja jednak nie nazwałabym tej części ani trochę nudną.
Zostawię Was więc w połowie poniedziałku, ciąg dalszy nastąpi.




*Polskie tłumaczenie z Biblii Tysiąclecia, konkretnie stąd - http://www.nonpossumus.pl/ps/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz