czwartek, 19 kwietnia 2018

Where are you from?

Hebron
Już prawie dwa tygodnie minęły od mojego wyjazdu, ale czas na (przed)ostatnią, trzecią część. 
Zaczyna się w czwartek rano, kiedy to przybyłam przed 8 na dworzec autobusowy w Ejlacie, bo dokładnie o 8 powinien być mój autobus. Przeczekałam, aż 5 autobusów do Tel Avivu i 3 do Jerozolimy (jednocześnie) odjadą, ale nawet po nich mój autobus się nie pojawił. Wtedy dopiero sprawdziłam rozkład w telefonie - okazało się, że akurat tego dnia go nie ma. Wybierałam się do Beer Szewy, ok. 4,5 h jazdy. Na szczęście o 8.30 był inny autobus. Taki, w którym można rezerwować miejsca. Można też kupić bilet u kierowcy, ale to skutkuje tym, że na przykład można sobie potem jechać siedząc na ziemi (nie było aż tak źle, tylko trochę duszno).
Oliwki w Hebronie
Beer Szewa była tylko krótkim przystankiem w mojej podróży - miała być trochę dłuższym, ale znów zostałam zaskoczona przez brak autobusów, a poza tym bardzo spalone plecy skutecznie odebrały mi chęć chodzenia gdziekolwiek z plecakiem. Dlatego 2 godziny między autobusami spędziłam jedząc Nuggetsy w MC, a potem siedząc i rysując na dworcu. Dość istotnym dla dalszej części tego dnia faktem, jest to, że mój telefon był już bliski rozładowania, miałam ok. 20% baterii i brak możliwości doładowania go...
W momencie, w którym wsiadałam do autobusu, skończyła się strefa obowiązywania karty na autobusy (taka przedpłacona karta, którą można płacić za bilety; posiadanie jej jest o tyle fajne, że jak się ją doładowuje, to dostaje się 25% kasy do wykorzystania gratis, czyli jak wrzucam tam 100 szekli, to mogę wydać z niej 125), skończyła się strefa mówienia i pisania po hebrajsku (nie, żebym ja mówiła, ale przynajmniej znam litery), skończyła się też koszerna strefa.
Dojechałam do Palestyny. Konkretnie autobus zawiózł mnie do Kiryat Arba - to żydowska miejscowość, położona zaraz obok Hebronu, który był celem mojej podróży tego dnia. 
Hebron z góry
Przy wjazdach do większości miejscowości w tych okolicach są takie duże czerwone tablice, na których w trzech językach jest napisane, że to niezbyt bezpiecznie wjeżdżać tam, jeśli jesteś obywatelem Izraela. Dlatego zaraz po wyjściu za bramę Kiryat Arba spotkałam palestyńskich żołnierzy, którzy zapytali, skąd jestem (liczymy - 1 raz). Potem szukałam najkrótszej drogi do hostelu i trafiłam na inny posterunek, gdzie zapytali skąd jestem (2 raz). Tu zapytali także o paszport (liczymy - 1 raz). W końcu sobie poszłam inną drogą, gdzie trafiłam na kolejny posterunek, gdzie zapytali mnie skąd jestem (3 raz) i poprosili o paszport (2 raz). Trafiłam ostatecznie do niewielkiej, wydzielonej, żydowskiej części w Hebronie. Tej części, w której jest m.in. grób Abrahama i Sary, a także Izaaka, Rebeki, Jakuba i Lei. Przeszłam tamtędy w poszukiwaniu drogi do hostelu i trafiłam na żołnierzy, tym razem izraelskich (bo to żydowska część), którzy zapytali skąd jestem (4 raz). Droga z Kiryat Arba do tego miejsca zajęła mi może maksymalnie pół godziny. 
Wspomniałam o tym, że mój telefon był bliski rozładowania. Właśnie w tym miejscu postanowił umrzeć. Na szczęście mili panowie żołnierze pozwolili mi go naładować w swojej "budce". 
Potem wcale nie było dużo łatwiej. Miałam spalone plecy i bolało, jak miałam plecak. Byłam po kilku godzinach podróży. Nadal nie wiedziałam, gdzie dziś śpię...
Moi nowi kumple w Hebronie
Dostałam się na palestyńską stronę Hebronu, na Starym Mieście szukałam hostelu, próbowali mi pomagać różni ludzie, ale w końcu dopiero telefon do właściciela pomógł. 
Właściwie nie był to hostel, tylko pokój w prywatnym domu przygotowany dla turystów. 4 łóżka, łazienka wspólna z domem, generalnie ok. I tak byłam zbyt zmęczona, żeby robić cokolwiek.
W piątek chciałam zobaczyć tę Grotę Patriarchów, ale powiedzieli mi, że święto i nie wpuszczają. Prawdopodobnie nawet nie chodziło o szabat, tylko o zakończenie Pesach. No trudno, innym razem. Przeszłam się za to takim wyznaczonym szlakiem, który prowadzi przez różne ciekawe miejsca w żydowskiej części Hebronu - nawet bez plecaka, bo jakaś miła pani, z którą zamieniłam kilka słów, pozwoliła mi go zostawić u swojej córki w domu. 
Większość czasu w Hebronie spędziłam w żydowskiej, nie arabskiej części, dlatego przejście potem na drugą stronę w celu poszukiwania transportu było nieco trudne. Może to tylko moje wrażenie, ale wszelkie arabskie rejony (tu, w Izraelu) odbieram jako brudne, ciasne i głośne. Śmieci się walają, prawie nie ma chodników, ludzie krzyczą do siebie i na siebie... Taksówka do Betlejem jest tania - kosztuje 9 szekli. Jednak sama idea jest ciekawa. 
Jest postój taksówek, jest też parking podziemny, na który zaprowadził mnie pan ochroniarz i stamtąd miałam taksówkę - to znaczy takiego 9-osobowego busa. Jak przyszłam to było 2 chłopaków, którzy też chcieli jechać, więc czekaliśmy. Potem wyjechaliśmy na zewnątrz i trochę czekaliśmy. Potem objechaliśmy miasto i kierowca pytał ludzi, którzy wyglądali jakby chcieli jechać do Betlejem czy chcą - tak uzbierało się 7 pasażerów i pojechaliśmy. 
Grota Patriarchów z zewnątrz
W Betlejem byłam drugi raz, więc było jakoś przyjaźniej. Poza tym jest to miasto tak zadeptane przez europejskich i azjatyckich turystów, że też inaczej się je odbiera. Rozpoczęła się moja długa droga do hostelu - z górki, pod górkę... Google niestety mają nienajlepsze mapy na terenie Palestyny, dlatego najpierw trafiłam na płot, potem na posterunek żołnierzy (którzy poczęstowali mnie Spritem), a dopiero potem na dobrą drogę. 
No i dotarłam do hostelu, w piątek koło południa.
Miały być trzy części z wyjazdu, ale jednak będą cztery. Uznałam, że post i tak już jest za długi, a mam do opisania jeszcze całą wizytę w Betlejem. 

sobota, 14 kwietnia 2018

Morze Soli i E(j)lat

Jeszcze nie Dawida,
ale już wodospad.
Ostatni post skończyłam na poniedziałkowym popołudniu i od tego miejsca zaczyna się najbardziej rekreacyjna część mojego wyjazdu (co nie oznacza, że się wysypiałam i nie wstawałam o jakichś pogańskich godzinach).

Przed wyjazdem oczywiście sprawdziłam i spisałam sobie autobusy, ale nie żeby wpływało to jakoś trzymało w ryzach mój plan, dlatego jak sprawdziłam, o której mam autobus, to był za 4 minuty i za nic bym na niego nie zdążyła. Zeszłam więc na przystanek, z nadzieją, że może się chwilę spóźni, ale nie. Więc pierwszy raz próbowałam w tym kraju łapać stopa i poszło nawet szybko - zatrzymały się jakieś 2 rosyjskojęzyczne babki. Zawiozły mnie kawałek za granicę między Palestyną a Izraelem (akurat w tym miejscu nawet się nie wie, że jest się w Palestynie, ale jakaś bramka graniczna jest). To nie był cel mojej wycieczki, ale one skręcały w inną drogę. Na szczęście już na tym samym parkingu złapałam transport dalej, tym razem z parą z Niemiec. Było gorąco i był niesamowity korek... Ale podrzucili mnie dokładnie tam, gdzie potrzebowałam - do Rezerwatu w Ein Gedi, gdzie znajduje się Wodospad Dawida. 
Ludzie. Dużo.
To miejsce, podobnie jak Qumran, jest rezerwatem i wejście do niego jest płatne. Ja sprytnie w Qumran kupiłam taką wejściówkę na 3 miejsca od razu, bo wiedziałam, że tyle odwiedzę. Przy wejściu kolejka na milion ludzi, więc myślę sobie "no chyba nie". Na szczęście dzięki mojej karcie na 3 wejścia nie musiałam stać w kolejce, bo nie potrzebowałam biletu i w miarę szybko znalazłam się w środku. Można sobie wybrać jeden z kilku szlaków i zobaczyć różne rzeczy, ja jednak przyjechałam zobaczyć głównie wodospad, a poza tym czasu do zamknięcia było mało, więc bez szaleństw wybrałam dość krótką trasę, która jednak prowadziła przez najciekawsze miejsca. Nie ma co dużo pisać o tym miejscu, wodospady ładne, ale ludzie wszystko psują - jest ich mnóstwo, dzieciaki kąpią się w każdym możliwym miejscu (to jest dozwolone, ale jest ich duuuużo). Najgorzej, jak na jakimś w miarę wąskim przejściu stoisz w "ludzkim korku" i nie jesteś w stanie iść szybciej, bo ludzie się wloką, ale nie ominiesz, bo skarpa z jednej, a ściana z drugiej... Stanowczo odbiera to urok temu miejscu.
Ten jest Dawida.
Kolejnym punktem programu było Ein Bokek, czyli miejscowość, w której chyba nie ma domów, są same hotele, za to jest całkiem przyjemna plaża nad Morzem Martwym - po hebrajsku nosi ono nazwę ימ המלח - jam h'melach - jam to morze, h' to przedimek określony (jak angielskie the), melach to sól. Hebrajski jest niesamowity, jeśli chodzi o nazywanie rzeczy, zamierzam temu nawet poświęcić oddzielny post. 
Poniedziałkowy wieczór spędziłam więc na kąpieli w morzu, w którym nawet nie da się zanurzyć, a potem na poszukiwaniu na plaży odpowiedniego miejsca do spania. Tak, spałam na plaży. Było całkiem spoko, nie wyspałam się i komary chciały mnie zjeść. Za to miałam okazję oglądać zachód słońca za górami po izraelskiej stronie i wschód zza gór po stronie jordańskiej. 
Wtorkowy poranek spędziłam na poszukiwaniu otwartego sklepu, ale niestety do 8.30 (czyli do autobusu) nie udało mi się znaleźć nic sensownego. Był jeden sklep z napisem "24h", ale, jak już pisałam na facebooku, nie wiem co "24h", bo na pewno nie otwarty... Myślałam, że może chociaż kawy w MC się napiję (tak, mają tam), ale otwarte od 11.30... No nic. 
Wschód nad Jordanią
W busie (właściwie wysiadając z niego, bo musiałam się przesiąść) poznałam dziewczynę, która jest w armii, pochodzi z Rosji, ale mieszka od małego w Izraelu. Jechała dalej w tę samą stronę co ja, więc chwilę gadałyśmy. Pomagałam jej też wyciągać naboje z magazynków, bo jechała właśnie zdawać broń. 
Autobus, który miał być za chwilę nawet się nie zatrzymał, bo był pełny - do Ejlatu generalnie powinno się rezerwować bilety... Następny za 40 minut już nas zabrał. Po drodze mały postój na stacji benzynowej na siku i ewentualne zakupy, no i koło 12 dotarłam do Ejlatu. 

Czerwony Kanion
Może zastanawiacie się, dlaczego w tytule napisałam E(j)lat - otóż hebrajczycy mają jakieś problemy z samogłoskami - albo ich nie piszą, ale wymawiają (jak to się ma zwykle z a i e, ale to też nie takie oczywiste), albo je piszą i nie wymawiają (co się zdarza chyba tylko z i).* Z tego powodu, jak się tu powie Ejlat, to mało kto wie, o co chodzi, bo po hebrajsku mówi się Elat, co więcej akcent jest na ostatniej sylabie, nie na pierwszej, jak u nas. Podobnie sprawa ma się z Ein Gedi i Ein Bokek - w zapisie jest Ein, ale wymawia się to jako En

Po zameldowaniu się w hostelu uznałam, że jest w miarę wcześnie i mogę się wybrać do Czerwonego Kanionu, który oddalony jest o około 20 minut autobusem. W drodze z przystanku do początku szlaku złapał mnie stop - ludzie zapytali, czy mnie nie podwieźć i w sumie fajnie, bo to był kawałek. Znów wybrałam szlak najbardziej podstawowy, dość krótki, ale zawierający kwintesencję tego, po co tam przyjechałam.
No i powiem Wam, że wow. Sam fakt, że idzie się wyschniętym korytem rzeki już jest super. Tam co prawda już bardzo dawno nic nie płynęło, ale skłoniło mnie to do przemyśleń o wadi - okresowych rzekach. Jak byłam w gimnazjum czy liceum i było o tym na geografii, to jakoś się to nie składało - no bo jak rzeka może być, a potem może jej nie być i tak na zmianę? Przecież kwintesencją rzeki jest płynięcie, najlepiej od źródła do morza. Tu nie płynęło i dużo rzek tu nie płynie (nie istnieje) latem.
Początkowo nieco nudne koryto rzeki zaczyna prowadzić do miejsca, gdzie robi się ciaśniej, skały są wyższe i zaczynają być czerwone. Niesamowity widok, szczególnie, że są ładnie wypłukane i w niektórych miejscach widać warstwy tego piaskowca, z którego są zbudowane. W końcu wychodzi się na większą przestrzeń i można albo iść dalej (ale pustynia, skały i takie tam), albo do parkingu, czyli na górę, albo ewentualnie wrócić tą samą drogą. Ja wahałam się między włażeniem na górę a wracaniem tą samą drogą. Wybrałam opcję pierwszą i wiem, że wybrałam najlepiej - z góry kanion też wygląda niesamowicie. Dotuptałam do parkingu, skąd znów złapał mnie stop, aż do samego Ejlatu. 
Kolejnego dnia (w środę) wstałam trochę później i jak się ogarnęłam, to było ok. 11. Złapałam autobus, żeby pojechać do trzeciego rezerwatu, do którego mogłam wejść dzięki mojej niebieskiej wejściówce. 
Kanion z góry
Ten rezerwat to Plaża Koralowa, gdzie można sobie wypożyczyć sprzęt do snorkelingu (maskę i fajkę) i oglądać rafy. Nigdy w życiu nie pływałam z maską i fajką, miałam tylko jedno złe wspomnienie z czasów dziecięcych z maską, ale trzeba było spróbować, bo skoro dzieciaki to robią, to JA NIE DAM RADY?. Plaża zorganizowana jest tak, że są dwa wejścia do wody z brzegu, głównie dla dzieciaków, ale ja wykorzystałam to miejsce do ogarnięcia jak się używa sprzętu. Poza tym są dwa pomosty i trasa, którą można się przepłynąć, wyznaczona bojami. Trasa ma wersję krótszą (między pomostami) i dłuższą (od pomostu, przez drugi pomost, do końca, tzn. wyjścia na plażę). Ja popłynęłam sobie tą dłuższą (pływać umiem, a w płetwach to w ogóle nie problem), oczywiście nie było łatwo z ogarnięciem maski i fajki, czasem musiałam sobie przypominać, że przecież mogę oddychać i nie muszę wstrzymywać oddechu. Poprawianie tego wszystkiego w wodzie też nie było łatwe, więc ostatecznie i tak udało mi się posmakować wody z Morza Czerwonego - nie, nie jest słona, tylko gorzka. Przepłynęłam raz, pooglądałam rybki i rafy - było lepiej niż w oceanarium. Stwierdziłam, że popłynę sobie drugi raz i przy okazji spróbuję zobaczyć Skałę Mojżesza, do której trzeba było odpłynąć trochę z głównego szlaku. Prawie do niej dopłynęłam, mimo ogromnego zafalowania (a mówili mi, że Morze Czerwone takie spokojne...), ale ilość meduz dookoła skutecznie mnie zniechęciła. Nie parzą, ale niespodziewane dotykanie galarety w wodzie nie jest najprzyjemniejsze. Drugi raz na trasie był trochę przyjemniejszy niż pierwszy, bo już trochę lepiej ogarniałam oddychanie i nie musiałam wszystkiego co chwilę poprawiać. 

Rafa

Wieczorem przeszłam się jeszcze trochę po mieście, a właściwie po deptaku wzdłuż plaży, kupiłam magnesy i pocztówki i poczułam, jak bardzo spaliłam sobie plecy podczas pływania...
Spalone plecy i autobusy, jeżdżące inaczej niż myślałam, nieco skomplikowały plany na kolejny dzień, ale o nim będzie już w kolejnym poście. 
Chciałam dziś napisać krótko, ale nie pykło, wybaczcie. 


*Istnieje jeszcze kwestia o i u, które się zapisuje za pomocą litery vav, która jako v występuje bardzo, bardzo rzadko. Ale co za różnica, o, u, czy v...

czwartek, 12 kwietnia 2018

Połóż mnie, jak pieczęć na sercu...

Walcowe pieczątki
Przyjechałam tu nie tylko po to, żeby siedzieć w ośrodku na końcu świata, ale też po to, żeby coś zobaczyć. Dlatego pesachowy tydzień spędziłam na wyprawie na południe Izraela.
Wyprawa jakoś tak naturalnie i trochę przypadkowo podzieliła się na 3 zupełnie różne od siebie etapy, o których napiszę w oddzielnych postach. Etapy są nierówne czasowo, ale w miarę równe w stosunku do ilości rzeczy, które się działy.
Dziś o etapie pierwszym, czyli Jerozolimie i Qumran - w sumie to jakieś 1,5 dnia.
Wyruszyłam z mojego końca świata o 7 rano w niedzielę. Pracowniczym transportem do miejsca, z którego mam autobus do Jerozolimy, a potem dalej, na tyle szybko, że pod Muzeum Ziem Biblijnych byłam trochę po 9, a w międzyczasie zdążyłam wypić kawę za 5 szekli.
Otwierali o 9.30, a z okazji Pesach było za darmo. Ogólnie w muzeum znaleźć można artefakty z czasów dawnych, tych opisywanych w Biblii - muzeum łączy historię tych ziem z zapisami w Biblii i ówczesną geografią. Wiele gablot opatrzonych jest cytatem ze Starego Testamentu, który opisuje te czasy. Na samym wejściu zrobiły na mnie wrażenie kamienne miseczki, datowane na ok. 6500 lat przed naszą erą, czyli mega dawno - jak oni je robili...? Ale zostałam największą fanką stempli do toczenia. Taka pieczątka, tylko wyryta na walcu, jak się przetoczy po miękkiej glinie albo czymś takim, to zostawia wzór. Niesamowita była dokładność tych wzorów i to, że to im w ogóle ładnie wszystko współgrało na tym maleńkim walcu...
Jeden z obrazów Zoji

Jak to zwykle bywa w takich miejscach, nagle połączyły mi się różne wątki, coś zaczęło nagle mieć więcej sensu...
Wystawa w muzeum opowiadała m.in. o tym, jak to kiedyś pieczęcie były swego rodzaju podpisem - prawie każdy miał swoją i jak ją postawił na dokumencie, to było wiadomo, że aprobuje. Pieczęciami opatrywało się też różne rzeczy, żeby było wiadomo, czyje są, tzn. żeby zaznaczyć własność, a może nawet powiązanie między rzeczą a właścicielem. Przy tej części, jak przy większości, też był cytat z Biblii - i to jest ten drugi wątek. Bo cytat jest świetnie znany, myślę, że nie tylko mnie - pochodzi z  8 rozdziału Pieśni nad Pieśniami:
Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu... (PnP 8,6)*
Sztuka współczesna
Nie ukrywam, że te słowa mi się zawsze w głowie "śpiewają" w piosence Rubika (hehe, https://www.youtube.com/watch?v=3WWwuA6twKI), ale niezależnie od piosenki, nagle zaczęłam rozumieć bardziej ten wers. Dla mniej obeznanych z tematem, Pieśń nad Pieśniami, w uproszczeniu, opowiada o intymnej relacji Oblubienicy i Oblubieńca (wg pewnych interpretacji Oblubienicą jest lud Izraela, a Oblubieńcem Bóg) i powyższe słowa wypowiada Ona do Niego.
Mając w głowie te dwa fakty, zaczęłam się zastanawiać, czemu ona tak powiedziała i co miała na myśli. I mam taką swoją (swoją, z mojej głowy, nie z innego źródła) interpretację, która mówi mniej więcej tak:
Pieśń nad Pieśniami powstała dawno (Wikipedia mówi, że prawdopodobnie VI-III w. p.n.e.), w tych czasach, kiedy właściwie jedynym, a na pewno najistotniejszym sposobem "podpisywania" rzeczy i nadawania im pewnej wartości "urzędowej" były pieczęcie (właściwie w naszych urzędach nadal tak jest...) => ktoś, kto stworzył PnP, chciał podkreślić bliskość kochanków i pewnego rodzaju "przynależność" do siebie.
Chociaż, jeśli wziąć pod uwagę to, że Oblubieniec miałby być Bogiem, a Oblubienica Izraelem, ten wers mógłby brzmieć mniej więcej jak "Panie Boże, pozwól nam przybić na sobie naszą pieczęć, jako znak tego, że jesteś naszym Bogiem" (nadal moja luźna interpretacja).
Może moje "łączenie wątków" nie jest jakoś szczególnie odkrywcze, nie umiem tego ubrać w słowa, ale w mojej głowie te dwie rzeczy brzmiały bardziej jak "ej, to rzeczywiście ma sens".

ahava, czyli miłość
W muzeum spędziłam ok. 2,5 h, poczytałam jeszcze trochę w gablotkach o bogach sumeryjskich i egipskich, pooglądałam eksponaty, wymyśliłam zrobienie własnego zeszytu symboli (taki zeszyt, w którym zamierzam spisywać z różnych źródeł znaczenia symboli, bo zwyczajnie mnie to jara) i poszłam dalej.

Dalej, to znaczy do Muzeum Izraela, które jest po drugiej stronie ulicy. Moim głównym celem były zwoje z Qumran, zwane także zwojami znad Morza Martwego - rękopisy, datowane na I w. p.n.e. i znalezione w latach 1947-1956, które zawierają m.in. pełną Księgę Izajasza, ale także wiele fragmentów większości ksiąg Starego Testamentu i inne pisma, np. dotyczące zasad życia wspólnoty mieszkającej w Qumran.
Pokrywka
Jednak zaczęłam od obejścia reszty muzeum, które jest ogromne... Momentami trochę trudno się w nim połapać, ale ja się gubię nawet stojąc na strzałkach, które pokazują kierunek zwiedzania... W dużej części muzeum jest galerią sztuki, głównie obrazów. Jest też dużo sztuki współczesnej, do której wciąż nie potrafię się przekonać...
Z najciekawszych rzeczy, które mnie tam spotkały, to galeria satyrycznych obrazów Zoji Cherkassky, imigrantki z Ukrainy, dzięki której dowiedziałam się między innymi, dlaczego tak wiele rosyjskojęzycznych ludzi przyjechało tutaj na początku lat 90. - "po prostu" rozpadał się Związek Radziecki, oni musieli walczyć o swoją żydowską tożsamość, a Izrael był przedstawiany jako dość "idealne" miejsce. Obrazki w satyryczny sposób mówią o asymilacji tych imigrantów, którzy dopiero tu na miejscu zaczynali uczyć się hebrajskiego i być "prawdziwymi Żydami".
Drugą, bardzo ciekawą rzeczą, ale bardzo drobną, była wystawa o powstaniu alfabetów, dokładniej o "ewolucji" liter i o tym, jak to się historycznie wydarzyło, że alfabety hebrajski, grecki, łaciński i arabski mają wspólne źródło, a tak bardzo się różnią. Niestety wystawa dała mi tylko ideę i zdjęcie tabelki z literami i czasem ich pochodzenia. Muzeum Ziem Biblijnych dało mi też tytuł książki, od której mogę zacząć czytać na ten temat.
Mykwa z Qumran
W końcu dotarłam do "budynku", w którym jest wystawa o zwojach. Wzięłam budynek w cudzysłów, bo jest to miejsce, którego dach ma wyglądać jak pokrywka dzbanów, w których znaleziono zwoje. W środku na początku idzie się przez "jaskinię", w której są gablotki z opisami tego, jak w ogóle wyglądało życie w Qumran w czasach, kiedy rękopisy zostały napisane i kto właściwie je napisał - najogólniej mówiąc, była to pewnego rodzaju sekta żydowska, której głównymi zajęciami były modlitwy i przepisywanie ksiąg (spłycam, ale mniej więcej tak było). Potem wchodzi się do "dzbana", można tu poczytać więcej o zwojach, zobaczyć kilka z nich (takich oryginalnych), a w centrum znajduje się reprodukcja (właściwie faksymile) zwoju zawierającego Księgę Izajasza, który to zwój ma 734 cm długości (dużo). Nie jest to jednak najdłuższy ze zwojów - ten ma 8,15 m i 66 kolumn tekstu i jest opisem świątyni, ze wszystkimi wskazówkami, jak powinna wyglądać i gdzie co powinno być.
Tam jest faksymile zwoju
z Księgą Izajasza
Spędziłam w tym muzeum około 4 godzin - można by było więcej, ale niestety zamykali... Muzeum jest ogromne i zawiera niesamowitą dawkę wiedzy.

Kolejnym punktem programu był hostel - wyjątkowo inny niż zwykle w Jerozolimie, ale było spoko - spotkałam kobietę z Tajlandii i chłopaka z Szanghaju, dzięki któremu dowiedziałam się, że używają tam dialektu, który jest mieszanką chińskiego (mandaryńskiego) i angielskiego, co więcej jak do siebie piszą, to część słów zapisują swoim "alfabetem", a część alfabetem łacińskim. "Zarządca" hostelu też był spoko i nie mogę nie przytoczyć pewnej "anegdotki" - przy okazji jakiejś rozmowy powiedział, że jest wegetarianinem w 90%, więc zapytałam "czyli co, jesz tylko kurczaka?". Zgadłam - tak dokładniej to pierś z kurczaka. To trochę jak ja, kiedy muszę sobie sama gotować, chociaż ja czasem robię sobie jeszcze wątróbkę.

Qumran
Poniedziałkowy poranek zaczął się wcześnie, prawie spóźniłam się na autobus o 8, ale i tak pojechałam następnym, bo było za dużo ludzi. Autobus zawiózł mnie do Qumran.
W samym Qumran nie ma żadnej wystawy, na której byłyby pokazane zwoje, za to można zobaczyć pozostałości "miasta" (twierdzy?), w której żyli Żydzi - jest sporo mykw, czyli rytualnych basenów, co potwierdza ich religijność. Można się także przejść w kierunku grot specjalnie oznaczonym szlakiem - trochę się przeszłam po pustyni (jedna z rzeczy do zrobienia), właściwie tylko wdrapałam się na jakiś szczyt, a potem zeszłam, bo nie było sensu iść dalej. Trudność szlaku była jak w Beskidzie, więc najbardziej zmęczyło mnie słońce i to, że woda, którą miałam, zdążyła się nagrzać. Nie mniej jednak warto było zobaczyć miejsce, z którego pochodzą zwoje.
Spacer po pustyni

To koniec pierwszej części - w tej części mało przygód, dużo wiedzy, czytania, oglądania i historii - ja jednak nie nazwałabym tej części ani trochę nudną.
Zostawię Was więc w połowie poniedziałku, ciąg dalszy nastąpi.




*Polskie tłumaczenie z Biblii Tysiąclecia, konkretnie stąd - http://www.nonpossumus.pl/ps/