niedziela, 10 listopada 2013

Мой город, гордость моя

W mojej białoruskiej podróży z Grodna trafiłam do Lidy. Dojechałam wieczorem, bardzo zmęczona po całodziennym łażeniu po Grodnie, więc w sumie tylko zjadłam (poznałam nowe słowo po rosyjsku i zapamiętam je doskonale - polskimi literami można by je zapisać jako "pakuszaj", ew. "kuszaj", czyli jedz) i poszłam spać.
O ile do momentu przyjazdu do Lidy wszyscy, z którymi się spotykałam, mówili do mnie raczej po polsku (poza strażnikami granicznymi oczywiście, bo po co na granicy polsko-białoruskiej znać polski), to teraz zaczęło się różnie. Byłam u Walentyny i Jana, którzy mają pięcioletnią córkę Uljanę i mieszkają z rodzicami Walentyny. I o ile Walentyna stara się mówić po polsku i idzie jej to całkiem nieźle, to Jan mówić nie chce, a Uljana nie umie. Za to mama Walentyny jest z Ukrainy i właściwie nie wiem w jakim języku do mnie mówiła (nie potrafię odróżnić ukraińskiego od rosyjskiego... białoruski w większość przypadków odróżniam), ale jakoś udawało się dogadać. Moja zdolność do języków niestety nie pozwala na wypowiedzenie chociaż zdania w obcym języku, więc ja mówiłam po polsku, rosyjski (białoruski, ukraiński) w dużej części rozumiem, tym bardziej po kilku dniach słuchania go w kółko.
Następnego dnia pojechaliśmy rano do Biarozauki (po polsku nazywałoby się do Brzozówka) na wycieczkę po hucie szkła. To niesamowite, jak z pomarańczowej mazi (półpłynnego szkła) powstają szklanki i kieliszki na wysokich nóżkach. Można patrzeć godzinami na ludzi, którzy je tworzą. Niby wszystko odbite jest od form, a jednak w dużej mierze ręcznie. Niesamowite.
Zamek lidzki odwiedziłam 2 razy - raz, żeby go sobie obejrzeć, pozwiedzać to co tam mają (zamek jak zamek, sala tortur, jakieś zbroje i takie tam), a drugi raz byłam na inscenizacji ślubu Jagiełły z Zofią Holszańską. Przedstawiała go tamtejsza grupa rekonstrukcyjna. Dziewczyny śpiewały i tańczyły, chłopaki walczyli na miecze. Kawałek historii w przyjemny sposób.
Poza tym w Lidzie objechałam jeszcze kościoły i cerkwie, ale większość widziałam raczej tylko z zewnątrz, bo w niedziele przecież takie obiekty są pozamykane... Miałam też okazję spotkać się z przewodniczącą harcerstwa na Białorusi, co było doświadczeniem dość ciekawym, ale nie jest tematem na bloga. Zdarzyło mi się też trafić do muzeum, oglądać rzeźby i stare sprzęty. Znalazłam też dom, który mogłabym kupić, gdybym miała pieniądze - cały drewniany, było widać, że wymaga pracy, ale był super.
Jeszcze muszę wytłumaczyć się z tytułu. Jest to napis, który można znaleźć na jednym z wjazdów do miasta. Znaczy "moje miasto, duma moja". I rzeczywiście tak jest. Kiedy Walentyna opowiadała o swoim mieście słychać było w jej słowach prawdziwą dumę z tego, że jest z Lidy. Nie taką pustą dumę, ale taką zdrową. I właściwie nie się dziwię, bo miasto na prawdę ładne.
PS. Oni nie mają swojego czołgu, ale może to dlatego, że mają zamek. Oczywiście jest pomnik poległych żołnierzy i wieczny ogień, który się nie palił.
Na zdjęciach, od góry patrząc - dziwny pojazd stworzony w Biarozauce, witraż z samurajem (a przynajmniej ja myślę, że to samuraj) z muzeum w hucie szkła, no i na końcu zamek.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz