niedziela, 19 listopada 2017

33 minuty do Maka

Żywopłot z opuncji
Mój licznik mówi, że jestem tu już 3 dni. Włączyłam odliczanie do końca. Nie wiem jeszcze, czy to będzie pozytywne odliczanie, czy negatywne, czy będę czekać na koniec, czy właśnie nie będę chciała stąd wracać. Na razie jest ok :)
Ale trzeba by zacząć tam, gdzie ostatnio skończyłam :)
W piątkowy wieczór Liraz, nasza fizjoterapeutka, zaprosiła mnie do siebie na kolację. Było bardzo miło, chociaż czworo dzieci, w tym troje poniżej 8 lat, robi straszliwy hałas. Nie była to typowo szabatowa kolacja, bo rodzina Liraz nie jest zbyt religijna, ale mimo tego w każdy piątek siadają do wspólnej kolacji - w tygodniu nie zawsze mają na to czas, bo praca i wiadomo, każdy robi swoje. Jednak ten piątkowy wieczór zawsze jest dla rodziny. I to мне нравитсья (znaczy lubię, podoba mi się, o ile oczywiście nie pomyliłam się w rosyjskim zapisie...). Rozmawialiśmy o różnych rzeczach, o Izraelu, o Polsce, o harcerstwie i ośrodku, w którym jestem. W międzyczasie poznaję słowa po hebrajsku, ale nie wiele jeszcze zapamiętuje...
Budowa?
W temacie posta napisałam o Maku (McDonaldzie, koszernym swoją drogą), ale to nie on jest tu najważniejszy. Byłam dziś drugi raz w Tel Mond, to taka największa wioska w okolicy, prawie miasto. Jak opowiadam tu komuś, że byłam w Tel Mond, to z reguły słyszę zdziwione "by walk?!". Tak, na nogach, to blisko. Fakt, ośrodek jest na zadupiu, ale do Tel Mond są niecałe 3 km. Dziś droga do MC zajęła mi 33 minuty. No i, co najważniejsze, znalazłam skrót. Znaczy po prostu poszłam drogą w odpowiednim kierunku, mimo że nie było jej na mapie. Google trochę pomagały i poszło gładko, trzeba było tylko minąć coś, co może być budową (?). Na razie jeszcze trochę mam problem z "kalibracją" mojego wewnętrznego GPS - z reguły czuję, w którą stronę trzeba iść, teraz bardziej sprawdzam, a potem pamiętam (jak dobrze być wzrokowcem!), ale skoro już mam skrót, to będzie lepiej.
Kupiłam dziś izraelską kartę do telefonu i dzięki temu mam internet. Kupiłam też ciastka i czekoladę, ale dużo rzeczy tu jest jak u nas - mają Lays-y i Cheetosy, rzeczy od Kindera i Bahlsena. Coca-colę i Pepsi też. Ogólnie wszystko jak u nas, tylko napisy po hebrajsku, trochę cieplej, opuncje przy drogach (albo jako żywopłot, polecam!), palmy i mandarynki w ogródkach.
Okolica w ogóle jest całkiem ciekawa, bo wszędzie są sady. Idąc do Tel Mond mijam drzewa z kaki, potem mandarynki, potem znów kaki, potem jakieś bliżej niezidentyfikowane rośliny po obu stronach drogi (jedno wydaje się być np. tytoniem, chociaż nie mam pewności), a dziś trafiłam na jakieś inne kaki i na grejfruty. Przyniosłam nawet jednego ze sobą, zobaczymy, czy dobry.
Także na razie nie jest źle. Z głodu nie umrę, karmią mnie na stołówce (nie wiem, co to za mięso jest na obiad, ale nie jest złe), a jakby było bardzo źle, to mam kaki zaraz za płotem.
Na razie jeszcze nic nie robię, czekam aż Hassida wróci z Jerozolimy, bo mam pracować z nią i patrzeć, co i jak. No to czekam :)

1 komentarz: