wtorek, 15 maja 2012

Żółkiew i znów Lwów

Z Ukrainy wróciłam już dawno, ale czas opisać dalszą część naszych wschodnich wojaży.
Po nocnych spacerach i podróży wyszło na to, że wstaliśmy dopiero na późne śniadanie. Bardzo późne śniadanie. Nie mniej jednak postanowiliśmy wybrać się do Żółkwi, oddalonej nieco od Lwowa. Żółkiew - podobnie jak Lwów - to prawie polskie miasto. Założone przez Stanisława Żółkiewskiego, potem należało do Daniłowiczów, Sobieskich i Radziwiłłów. O historii nie ma co się rozpisywać, bo nie znam się na tym, a na Wikipedię każdy wejść potrafi.
Nasze przygody zaczęły się już we Lwowie. Pojechaliśmy na autostancję, z której odjeżdżał nasz busik, tam kupiliśmy bilety - tylko dwa, bo okazało się, że nie ma więcej miejsc, ale kierowca wpuścił nas i tak we troje i nie kazał dopłacać. W dodatku dogadałyśmy się z nim, że ma w Polsce rodzinę, a zanim jeszcze wyjechaliśmy zaczął szperać w swoim odtwarzaczu i szukać jakiejś piosenki. Siedzimy, słuchamy i nagle - "Ej, to jest po polsku!". Pan kierowca puścił nam wspaniałe disco polo pt. "Żono moja", która to piosenka przewinęła nam się jeszcze podczas wyprawy, ale o tym będzie w kolejnych wpisach.
Szczęśliwie dojechaliśmy do Żółkwi i skierowaliśmy się na rynek i do pierwszego z trzech odwiedzonych kościołów. Kiedy do niego podeszliśmy, okazało się, że jest tam krata zamknięta na kłódkę, ale w chwilę później wyszedł do nas z pobliskiego budynku pewien pan i zapytał, czy nam otworzyć. "Jak da radę, to tak" i weszliśmy. Kościół był wymalowany na prawdę niesamowicie. Nigdzie jeszcze nie widziałam tak namalowanego Boga (w polskich kościołach jakoś w ogóle nie maluje się Boga...). Starzec z siwą brodą, z trójkątem opatrzności wokół głowy, trzymał w rękach kulę ziemską. Niestety nie można było tam robić zdjęć, więc nie mam nic, choć bardzo mnie korciło, żeby zrobić tylko to jedno zdjęcie. Druga rzecz, która ogromnie mnie zaskoczyła i z którą nigdy się jeszcze nie spotkałam to namalowany na ścianie diabeł. Czerwony stwór, piekielne ognie... Kto by pomyślał, że taki może się znaleźć w kościele...
Pomaszerowaliśmy dalej, do drugiego z kościołów, już bardziej obleganego przez polskich turystów, może dlatego, że i kościół polski. Na ścianach herby, w podziemiach krypta z grobem m.in. Żółkiewskiego, podobno gdzieś obraz "Bitwa pod Chocimiem", ale go nie zauważyliśmy... W tym kościele bardzo widać było polskość tego miasta.
Wybraliśmy się dalej, tym razem na zamek - nieduży i właściwie nigdzie poza dziedziniec nie wolno było wchodzić (można, ale nie wolno), więc pokręciliśmy się trochę, a Kęsik znalazła czterolistną koniczynę.
Ostatnim naszym przystankiem, zaraz po sklepie, w którym kupiliśmy lody, była drewniana cerkiew, do której niestety nie dało się wejść, jednak już wystarczyło, że od zewnątrz robiła niesamowite wrażenie (takie, jakie zawsze robią drewniane cerkwie).
Wróciliśmy do Lwowa. Usiedliśmy przy fontannie, bo tam było nieco chłodniej. Nagle czuję, że ktoś tyka mnie palcem w kawałek odsłoniętych pleców. Odwracam się, patrzę, a tak mały chłopiec, lat może 5, patrzy się na mnie i się uśmiecha. Zrobiło mi się niesamowicie miło i od razu też chciało mi się uśmiechać. Niestety mama dość szybko poszła sobie z chłopcem.
Wieczorem spotkaliśmy się na rynku z Jurą i Julą i razem poszliśmy na koncert, który odbywał się na dziedzińcu ratusza. Najpierw grał jakiś zespół, złożony głównie z instrumentów dętych, który pochodził w dużej części z Polski, bo zapowiadali po polsku kolejne piosenki. Potem wystąpił zespół, który Jula po prostu uwielbiała - Daha Braha, zespół z Kijowa. Trzy babki i dziwnych, futrzastych czapkach i facet, który tak potrafił tak niesamowicie śpiewać, że myślało się, że t któraś z tych babek. Grali na bębnach, akordeonach, basie (albo wiolonczeli, nie pamiętam), a ich piosenki były niesamowite i bardzo energetyczne, że aż nie dało się nie tańczyć. A rano, kiedy już żegnaliśmy się z Jurą i Julą, Jula powiedziała mi, że fajnie tańcuję :)
Nasz pobyt we Lwowie skończył się w poniedziałek rano, kiedy to spotkaliśmy się z resztą naszej ekipy i już w szóstkę ruszyliśmy w dalszą drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz