środa, 30 maja 2012

Wielkomiejski surwajwer na bogato

Długo już nie pisałam, bo ostatnio większość mojego czasu pożerało kilka spraw. Sejsa, czyli coś o czym w tym poście nie będzie, oraz konferencja New Trends in Project Management. Co to za konferencja i co ja tam robiłam? Nadal nie jestem tego pewna. ;)
Kilka miesięcy temu znajomy rzucił hasło - robimy konferencję, szukamy ludzi, którzy pomogą. No to co, trzeba było iść. Spotkania, spotkania, maile, planowanie, wykonywanie, więcej maili, telefony, strona, spotkania, nadal maile... To wszystko po to, żeby 40 uczestników mogło przez 2 dni uczestniczyć w zajęciach 13 prelegentów i posłuchać o nowych trendach w zarządzaniu projektami, o agile, soft skills i o tym podobnych rzeczach, których nawet nazw nie znam.
Skoro duża konferencja, kilku prelegentów i uczestników zza granicy, to i miejsce musi być na poziomie. Sheraton Sopot. Dziwnie chodzi się cały czas po dywanie w butach... Standard wysoki, wszystko tak, jak poprosimy - tu stoły ustawione tak, tu krzesełka, tu trzeba rzutnik naprawić, a tu przydałaby się tablica. Wszystko jest dzięki miłej i sprawnej obsłudze.
Kilka dni przed konferencją. W mojej głowie pojawiło się typowo kobiece pytanie (mi też się zdarza): Co ja na siebie włożę? Skąd mam wziąć coś eleganckiego, skoro nigdy nic bardzo eleganckiego nie jest mi potrzebne? Z pomocą przyszła oczywiście Agata, która ma mnóstwo eleganckich rzeczy, w większości ze dwa rozmiary na mnie za dużych, ale akurat miała idealną sukienkę. Ja miałam jeszcze dwie. Buty mam - takie, które miałam raptem kilka razy na sobie, bo po co męczyć nogi obcasem?
W poniedziałek zaczął się prawdziwy surwiwal. O 7.30 wdziałam na siebie kieckę i obcasy. Potem rejestracja uczestników, prelekcje, lunch (też elegancko...), prelekcje, a później czas przygotowywać się na wieczorną imprezę, więc hop siup druga kieca, bardziej wieczorowa. Na samej imprezie trochę "sztywno", ale ludzie rozmawiali dużo ze sobą i właściwie najbardziej o to chodziło. No i o tańce irlandzkie, których nauczyły chętnych dziewczyny z grupy tanecznej. Na imprezie po raz pierwszy podczas tego surwiwalu zostało zagrożone moje życie, ale na szczęście uratował je Kot, pożyczając mi swoją marynarkę. Potem zresztą uratował mi życie po raz drugi, robiąc kolację :)
Drugi dzień. Trzecia kiecka. Inne buty. Znów prelekcje, lunch, prelekcje... Cały dzień (właściwie oba) chodzenia wyprostowanym, w wysokich butach, a do tego trzeba się jeszcze starać wypowiadać poprawnie. Chociaż z reguły nie mam z tym problemu, to wiadomo, że na co dzień mówi się dość niedbale, a tu nagle trzeba się postarać.
I w końcu mój dwudniowy wielkomiejski surwajwer się skończył. Jeśli ktoś mnie trochę zna, to z reguły nie jest sobie w stanie wyobrazić mnie w sukience i na obcasach. Może dlatego, że nie łatwo mnie w tym wcieleniu spotkać.
Co można jeszcze powiedzieć o konferencji... Ludzie mówili, że była na wysokim poziomie, że dobrze zorganizowana, prelegenci dziwili się, że jak to, tacy młodzi ludzie zorganizowali takie wielkie przedsięwzięcie i to na tym poziomie. Pytali się nas o to jak się zebraliśmy. No jak - wszyscy jesteśmy znajomymi Kota - z harcerstwa, ze studiów, skądkolwiek. I zrobiliśmy ją ot tak, po prostu. Co prawda gdyby nie nasz Kot-kierownik to pewnie nie wyszłoby jak trzeba. Nawet śmialiśmy się, że jak tylko zamknie za sobą drzwi hotelu, ten rozpadnie się ;)
A jakie moje odczucia? Bardzo pozytywne. Szczególnie przez ludzi, bo właściwie wszyscy się uśmiechali. Szczególnie Alan, jeden z prelegentów, uśmiechał się non stop i to jeszcze w dodatku prawie dookoła głowy ;) Niestety nie byłam w stanie z nim pogadać, bo kompletnie nie znam angielskiego...
Mimo że przeżyłam ciężki surwiwal, to jest pozytywnie. Bardzo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz