środa, 9 maja 2012

My idziemy na Lwów!


Cała historia zaczyna się 27 kwietnia, w piątek, w dzień, w który zaczynał się długi weekend majowy.
Godzina 15:31. Pociąg do Krakowa odjeżdża z Gdyni Głównej. A przynajmniej powinien, ale w PKP byłoby nudno, gdyby rzeczywiście odjechał punktualnie. 10 minut później rzeczywiście zaczynamy jechać. Ludzi powoli robi się coraz więcej, ale nie jest źle. Bez większych przygód dojeżdżamy do Krakowa. Chwilę kimamy na peronie, ale potem czas przejść na peron, z którego odjeżdża nasz pociąg do Przemyśla. Ludzi mnóstwo, pociąg oczywiście opóźniony. I to mnóstwo ludzi chce wsiąść do tego jednego, za krótkiego pociągu. No, nie wszyscy się zmieścili. My na szczęście daliśmy radę. Jedziemy jak sardynki w puszce. Potem trochę się przerzedza, ale miejscówka na korytarzu jest tak wygodna, że nie warto już jej zmieniać.
Dojechaliśmy do Przemyśla. Z dworca odebrał nas kęsikowy znajomy. Wraz z nim poszliśmy chwilę odpocząć po podróży i zjeść śniadanie. Potem krótki spacerek po przemyskim parku, swoją drogą bardzo ładnym, chwila kimania i czas ruszać w dalszą drogę. Tym razem busikiem, do przejścia granicznego w Medyce.
W Medyce (wiocha jakich mało) wymieniliśmy PeeLeNy na Hrywny i podążyliśmy do przejścia granicznego. Obyło się właściwie bez większych przygód. Już za granicą odnaleźliśmy busik do Lwowa, zapłaciliśmy 21 hrywien i poszliśmy spać na 1,5 godziny.
Lwów. Duże miasto. Bardzo ładny dworzec, przynajmniej z zewnątrz. Poszliśmy w stronę centrum, zawitaliśmy do knajpki napić się kwasu. Nigdy nie lubiłam kwasu chlebowego, ale ten był rzeczywiście dobry. Potem w okolicach opery udało nam się zdobyć kartę sim jednego z ukraińskich operatorów i skontaktowaliśmy się z naszym Couchsurferem - Jurą. Pierwsze wrażenie wywarł na mnie takie, jakie wywierają faceci w rurkach, ale na szczęście pierwsze wrażenia bywają mylne. Bardzo spoko chłopak, miły, trochę jakby zakręcony, ale starał się jak mógł, żeby nas ugościć i dobrze mu szło. Mi pewnie też nie byłoby łatwo. Zanieśliśmy rzeczy do jego mieszkania, po czym wybraliśmy się na mały spacer, a w tym czasie Jura poszedł po swoją koleżankę Julę, która przyjeżdżała z drugiego końca Ukrainy. Dziewczyna też niesamowita, strasznie pozytywna, tylko ciężko było nam się troszkę z nią porozumieć - o ile Jura mówił po angielsku i po ukraińsku, więc rozumiał polski, to ona mówiła po rosyjsku (wschodnia Ukraina), a to już mniej podobne do polskiego. Nie mniej jednak daliśmy radę, porozumiewając się szczerymi uśmiechami.
Wieczorem, po chwili spania, poszliśmy na mały spacer na wysoki zamek. Zamku tam już prawie nie ma, ale za to spore wzgórze, z którego roznosi się widok na cały Lwów. Było to pierwsze miasto na naszej drodze, którego panoramę oglądaliśmy nocą... Przepięknie. Kilka zdjęć i czas do domu i spać, bo jutro znów czekał nas długi dzień.
A zdjęć z Lwowa mam bardzo mało. Właściwie tylko widoczne tu rozszczepienie światła, zwane tęczą, w fontannie koło opery i buta zrobionego z roślinek na pewnym skrzyżowaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz