czwartek, 1 listopada 2018

Miasto, którego wcale nie znam

Jak wiadomo, w każdym szanującym się hostelu jest WiFi. Nawet w takim, który kosztuje 19 zł za noc. Wiadomo również, że smartfony mają klawiaturę, która pozwala na wprowadzanie tekstu. Dlaczego więc nie miałabym pisać na bieżąco o moich ukraińskich przygodach?
Wybrałam się do Lwowa, bo jest ładny i nawet nie tak daleko. Ostatnio byłam tu 6,5 roku temu - trochę już minęło, czas zobaczyć, co i jak.
Dziś nie mam dużo do napisania. Podróż do Przemyśla była długa, ale jechałam prawie kuszetką (bilet bez gwarancji miejsca do siedzenia, więc grzecznie zajęłam sam koniec pociągu razem ze śpiworkiem). Potem noc w schronisku, krótki spacer po przemyskim starym mieście, znalezienie kantoru i przejazd do Medyki. Dziś święto, więc przejazd kosztował AŻ 5 złotych (normalnie kosztuje 2). W Medyce zjadłam zapiekankę, wychodząc z założenia, że nie wiadomo, kiedy będzie następny posiłek.
Najbardziej warte odnotowania jest przejście przez granicę polski-ukraińską. Myślałam, że będzie dużo ludzi i zajmie to mnóstwo czasu, dlatego nie chciałam siedzieć za długo w Przemyślu, żeby nie dojechać do Lwowa ciemną nocą. Tymczasem przejście wyglądało mniej więcej tak:

- Dzień dobry (podaję paszport)
- (bierze paszport, patrzy, skanuje, oddaje) Proszę.
- Dziękuję.
(tuptam chodniczkiem do ukraińskich strażników)
- Dzień dobry (podaję paszport)
- (patrzy, patrzy) Aleksandra?
- Tak.
- Dokąd?
- Lwów.
- (wbija pieczątkę i oddaje paszport) Proszę.
- Dziękuję.

Właściwie to dłużej zajęło mi tuptanie chodnikiem między polskim a ukraińskim posterunkiem niż same rozmowy.

Potem żółta, legendarna marszrutka do Lwowa, kawałek z buta i hostel. Po drodze zahaczyłam tylko o pomnik plecaka.
Wieczorkiem pokręciłam się trochę po centrum, ale właściwe w żadne konkretne miejsce. Na rynku zaczynał się zbierać "Korpus Nacjonalny", trudno powiedzieć, co to za zgrupowanie, ale jakoś nie miałam ochoty kręcić się w pobliżu dużej ilości ludzi, więc wróciłam do hostelu i piszę na blogu.
A jutro zobaczymy.

środa, 26 września 2018

8 lat, 6 miesięcy, 20 dni

Odłożyłam napisanie tego posta na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale właśnie chciałam odwiesić mundur do szafy, więc mnie natchnęło, żeby jednak zrobić to teraz. To pierwszy post w życiu, który w pełnym wymiarze powstaje na telefonie, wybaczcie więc, że mogą się zdarzyć literówki i braki w "ogonkach".
4 marca 2010 roku odbyła się pierwsza zbiórka mojej drużyny. 24 września 2018 przekazałam sznur następcy. Wiele się przez ten czas wydarzyło, sporo ludzi się "przewinęło", było dobre i mniej dobre chwile.
Zrobiliśmy 10 obozów (w jednym roku były 2) - w Czernicy (2010, 2011), Wenecji (2012), Przerwankach (2013), Bieszczadach (2013), Siemianach (2014, 2015, 2018), Wińcu (2016) i na Wielkich Jeziorach Mazurskich (2017). Chyba najlepiej nadal wspominam ten obóz w Wenecji. Ten, o którym ludzie mówili, że albo to się nie uda, albo oni by tego z harcerzami nie zrobili. Myśmy zrobili i się udało. To był obóz który sobie wymarzylismy - pół-wędrowny, najbardziej chyba wychowawczy i integrujący jednocześnie. Rok później próbowaliśmy to powtórzyć, ale nie było już aż tak ekstra.
Zimowisk nigdy nie potrafię sobie przypomnieć wszystkich i w kolejności, ale chyba tylko w jednym roku nie mieliśmy wyjazdu. Tym, które najbardziej zapadło mi w pamięci i było tym najbardziej wymarzonym, było to w Zawoi - jak dotąd jedyne zimowisko w górach.
Zrobiliśmy niezliczoną ilość biwaków, zbiórek i innych akcji. 
Na przekazaniu było sporo byłych członków drużyny, których już sama obecność świadczy o tym, że bycie kiedyś w drużynie było dla nich czymś ważnym. Niektórzy to potwierdzili słownie. Nie wiem, czy udało mi się wpłynąć jakoś na ich wychowanie, nie wiem, czy jestem jedną z tych osób, którym zawdzięczają to, kim są i gdzie są teraz. Mam nadzieję, że moja praca choć trochę się do tego przyczyniła.
To było bardzo ciekawe 8 lat. Każdy rok inny, moja rola jako drużynowej też zmieniała się i dojrzewała - od nawet-nie-przewodniczki biegającej z dziećmi, do podharcmistrzyni (prawie harcmistrzyni, jak w końcu ogarnę pracę hm...) pracującej głównie z kadrą. Drużyna też dojrzała przez te lata i myślę, że tak właśnie powinno być - wszystko się zmienia i dojrzewa.
Przedwczoraj przekazałam sznur na ręce (a właściwie na ramię) Łukasza, zwanego Pustym i wiem, że to dobra decyzja. Teraz jego kolej na popełnianie błędów, realizację marzeń i dojrzewanie wraz z drużyną.

czwartek, 28 czerwca 2018

Toda!

Prezent od pracownic z Vered - Chanukija. Teraz muszę się
nauczyć błogosławieństwa przy rozpalaniu świeczek... :)
Stało się. Minęły 224 dni, został już tylko jeden. Mniej niż 24h do odlotu. Nawet prawie byłam spakowana, ale okazało się, że jestem na granicy tych 20 kg, które mogę zabrać, więc chyba muszę zweryfikować zawartość plecaka... 
To dziwne uczucie tak wyjeżdżać. Przeżywam to już co najmniej od 18 dni, jak zaczęłam odliczanie na facebooku, ale potem przez chwilę o nim zapomniałam, bo było mi lepiej i nie było filmików z liczbami, no ale nagle się okazało, że to ostatni tydzień. 
Ten tydzień był już czasem pożegnań - w poniedziałek pożegnalne "party'' z ekipą z fizjoterapii, w środę z pracownicami z Vered, w którym spędzałam większość mojego wolontariackiego czasu, dziś żegnałam się z prawie każdym, kogo spotkałam, jeszcze jutro będę się żegnać z podopiecznymi. Dużo żegnania się, bardzo dużo miłych słów. Bardzo dużo "może jednak zostaniesz?". Bardzo dużo podziękowań. I trochę łez, bo jak tu wyjeżdżać z tak niesamowitego miejsca? 
(Właśnie się popłakałam, jakiś trzeci albo czwarty raz dziś...)
Dziś było takie dość szczególne - ostatni dzień mojej pracy, właściwie i tak nie pełny, bo od obiadu zrobiłam sobie wolne. Właściwie w dużej mierze dlatego, że ryczałam prawie godzinę - zaczęło się, jak uświadomiłam sobie, że po raz ostatni siedzę na ławce z Nawą i Eti (podopieczne ośrodka), puszczam piosenki z youtube* i "tańczymy". Uświadomiłam sobie, że już nie pójdę z żadną z nich na spacer. Już nie będę siedzieć rano z Eti zanim zaśnie po lekach. Już nie będę karmić Lei i Ilany. Już nie będę odprowadzać Judit do "pracy". Już nie będę pić rano kawy i zagryzać herbatnikami. Już nie będę... Właśnie, już mnie tu nie będzie. 
I to wszystko jest takie dziwne, bo z jednej strony chcę wrócić, bo przecież przyjaciele, rodzina, plany na studia, które mnie jarają i pracę, która też mnie jara. A z drugiej strony teraz mam przyjaciół też tutaj. Mam tu prawie-pracę (prawie, bo jednak to "pocket money" to mało ma wspólnego z prawdziwym "money"... A Bambę za coś trzeba kupować), mam gdzie mieszkać, co jeść, mogę pojechać nad ciepłe morze, mogę pojechać do Jerozolimy na jeden dzień. Mogłabym też imprezować w Tel Avivie, gdybym lubiła imprezować. 
Te 7 miesięcy to jednocześnie dużo i mało. Dużo, bo jednak zdążyłam zobaczyć ogromną część Izraela, byłam w wielu miejscach, poznałam mnóstwo ludzi, dużo robiłam tu w ośrodku, ale też (pewnie dla niektórych moich znajomych i przyjaciół) - długo mnie nie było na miejscu (znaczy w Trójmieście). Mało głównie ze względu na relacje tutaj. Zanim jakoś się nawiązały i ożyły to minęło trochę czasu. No bo najpierw przyjechałam, byłam obca, prawie nie rozumiałam, co się do mnie mówi (mało kto tu mówi po angielsku, jak już pisałam na początku pobytu, a moje rozumienie hebrajskiego przez te 7 miesięcy na prawdę poszło w górę), potem już było wiadomo, że tu jestem, że się mijamy codziennie w pracy i mówimy sobie "Dzień dobry" i "מה נישמה?" (jak się masz?"), potem gdzieś tam parę słów w pracy albo pomiędzy pracą i okazuje się, że mnóstwo tutaj bardzo wartościowych ludzi, z którymi chciałoby się rozmawiać i rozmawiać, ale przychodzi koniec czerwca i trzeba jechać do domu. Całe szczęście, że jest internet, że mamy facebooki i whatsappy, może uda się jakoś te relacje podtrzymać. Mało czasu też na język - nie ukrywajmy, że nie siedziałam nad nauką jakoś intensywnie, tylko trochę (umiem np. odmieniać większość czasowników w czasie teraźniejszym), ale miałam go dookoła cały czas i od jakiegoś czasu nawet trochę rozumiem i umiem się wypowiedzieć całym zdaniem po hebrajsku - owszem, może nie zawsze poprawnie, poza tym znam mało słów, a jeszcze poza tym ciągle zapominam o męskich formach, bo więcej używam żeńskich... Po powrocie na pewno będę się dalej uczyć. Mój mały, ukryty (już nie) cel to podczas następnego pobytu w Izraelu móc już w większości codziennych sytuacji porozmawiać po hebrajsku. Nie mówię tu o niczym skomplikowanym, bo są tematy, o których trudno się mówi nawet po angielsku, bo żaden z rozmówców nie zna specjalistycznego słownictwa (na przykład takiego dotyczącego religii).
Mam jeszcze zaległości w postach o moich przygodach tutaj, więc jeszcze będą. Ale ten post musiał być dziś. Musiał.
No i jedno jest pewne - ja tu jeszcze wrócę!





* np. to https://www.youtube.com/watch?v=h0SuqxOe1Bs, świetnie pasuje do Nawy - bardzo lubi muzykę i zawsze "tańczy" - jak siedzi, to samymi rękoma, ale jak stoi to się tak śmiesznie kiwa na boki. Dlaczego pasuje? Bo tytuł, "rak roca lirkod" oznacza "(Ona) chce tylko tańczyć" :)

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Czego nie powie Ci zwykły turysta o Izraelu, bo nawet tego nie zauważy?

Siedzę tu już prawie 7 miesięcy, to mam jakieś spostrzeżenia. Niektóre są zupełnie luźne, nieistotne. Niektóre mogą być ciekawe. Postanowiłam się więc podzielić wszystkimi na raz ;) Każde z nich pojedynczo będzie za krótkie na jeden wpis, więc postanowiłam zrobić taki zbiorczy. Pojawią się tu także rzeczy, o których już pisałam na fejsbukach, ale tam wszystko ginie, a tu będzie w jednym miejscu.

***

Poczyniłam pewną obserwację, różnicę między nauką angielskiego u nas a w Izraelu.
U nas, generalnie, ludzie dość słabo mówią, ale piszą raczej bez błędów ortograficznych. W Izraelu mówią płynnie i w miarę poprawnie, za to piszą tak, że czasem trzeba przeczytać na głos, żeby fonetycznie załapać, co autor miał na myśli...
Nie oceniam, co jest lepsze, trudno powiedzieć...

***

Większość samochodów w Izraelu jest biała, srebrna albo czarna. Zdarzają się też dość często takie błękitne, ale na pograniczu z szarością. Inno-kolorowe samochody są bardzo rzadkie. Są, ale mało.

***

Ludzie tutaj bardzo dużo gadają przez telefon. Nie z interesami, tylko czasem dzwonią zapytać o jakąś pierdołę i przez połowę czasu się witają różnymi wersjami "jak się masz", "jak leci" itp. Każdy też ma tutaj WhatsApp-a, łącznie ze wszystkimi babkami po 50, 60 lat. I wysyłają sobie zdjęcia i filmiki.

***

W większości toalet publicznych (na dworcach, w centrach handlowych itp.) drzwi do kabiny otwierają się do środka. Czasem, jak kabina jest mała, a do tego ma się torbę albo plecak, to trudno się z tym ogarnąć.

***

W Izraelu nie ma zbyt wiele "nielegalnego" grafitti na ścianach i murach, w każdym razie jest go mniej niż u nas. I zwykle jest to "נ נה נהמ נהמן מאומן", jeszcze z nikudem, czyli kropkami i kreskami pod literami, które oznaczają samogłoski. Czyta się to "Na Nach Nachma Nachman Meuman" i jest to piosenka i formuła kabalistyczna, nawiązująca do Rabbiego Nachmana z Bracławia, który jest założycielem chasydzkiego ruchu, zwanego teraz kolokwialnie "Na Nachs".

***

Są takie chrupki (najlepsze na świecie) - Bamba. "Podstawowa" wersja jest orzechowa. Ale jest też wersja z czekoladą w środku (podobno nadal orzechowe) - dla mnie myśl, że miałabym to jeść jest absolutnie odrzucająca, ale poznałam ciekawą historię powstania tych chrupek.
W Izraelu jest obowiązkowa służba wojskowa. Do wojska idzie każdy, niezależnie od płci, po skończeniu szkoły, czyli w wieku mniej więcej 19 lat. Służba trwa (słyszałam różne wersje), ale gdzieś tam w okolicy 2-3 lat. Żołnierze robią różne rzeczy, niektórzy chodzą z bronią, niektórzy są kierowcami, co tam potrzeba. Generalnie z reguły przez cały tydzień siedzą w "koszarach" i ewentualnie na weekend przyjeżdżają do domu. Podobno właśnie w armii ludzie zaczęli jeść Bambę z czekoladą - takim kremem czekoladowym, izraelską wersją Nutelli.
Ale nie najciekawsze jest to, że tak jedli, tylko to, że firma, która robi te chrupki, wiedząc, że tak robią, zapytała ludzi (nie wiem, jak dokładnie to było rozwiązane, podobno w kilku gazetach było jakieś info i jakoś można się było wypowiedzieć), czy chcieliby, żeby wypuścili Bambę od razu z czekoladą w środku. Pomysł złapał i puścili pierwszą partię. Potem na chwilę wstrzymali produkcję, ale ludzie najwyraźniej pytali, bo Bamba z czekoladą nadal istnieje.

***

Światła na skrzyżowaniach są prawie takie jak u nas. Z tym wyjątkiem, że to dla samochodów zielone światło "miga" przed zmianą (potem jest normalnie żółte i czerwone), a dla ludzi jest zielone, a potem nagle czerwone. To jest na prawdę słabe, kiedy robisz dwa kroki na ulicy i już masz czerwone... 

***

W Izraelu (no i oczywiści w Palestynie) żyją też Arabowie, którzy, jak łatwo się domyślić, mówią i piszą po arabsku. Ale za to nie używają cyfr nazywanych przez nas arabskimi (czyli tych: 1, 2, 3...). Te, których my używamy to europeizowane cyfry przywiezione z Indii przez Arabów, stąd ich nazwa.
O ile po arabsku (tak samo jak po hebrajsku) pisze się od prawej do lewej, to cyfry w liczbie zapisuje się od lewej do prawej (czyli tak jak u nas i jednocześnie odwrotnie niż cały tekst).
To co powyżej napisałam o liczbach, możecie przeczytać na wikipedii. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała - a jak piszecie tak od prawej, a liczby na odwrót, to w jakiej kolejności piszecie cyfry? Od końca, czy po prostu zostawiacie miejsce i od lewej?
Otóż to jest tak - jak liczba jest krótka, czyli ma na przykład dwie cyfry, to łatwo ją zapisać "od tyłu" czyli piszemy sobie tekst, tekst, tekst od prawej i chcemy zapisać 27, to piszemy dalej od prawej i najpierw 7, potem 2. A jak liczba jest dłuższa, to się po prostu robi tyle przerwy, ile na nią potrzeba i pisze się ją od lewej do prawej.

***

No i to by było na razie na tyle.

czwartek, 3 maja 2018

Make hummus, not walls

Zgadnijcie, skąd tytuł posta
Czas dokończyć relację z wyjazdu, na którym byłam już jakiś czas temu... Ostatnia część zaczyna się w piątkowe popołudnie, kiedy to dotarłam do hostelu w Betlejem. Długo się zbieram do pisania tego posta, bo mimo tego, że nie wiele było "akcji", to post jest trudny i nie wiem, jak to wszystko opisać. 
Właściwie nie wiele się działo w ten weekend. Piątkowe popołudnie spędziłam w hostelu, odpoczywając w końcu trochę i rozmawiając z właścicielem hostelu (który spędził kilkanaście miesięcy w Gdańsku i bardzo ładnie mówi po polsku) i innymi turystami, m.in. parą z Holandii. W sobotę mogłam się wyspać, a nie zrywać o jakiejś pogańskiej godzinie i był to jeden z dwóch (no, powiedzmy, że trzech) dni, kiedy nie śpieszyłam się na autobus i nie miałam jakichś wielkich planów. 

Kawałek muru, tu z Bearem Gryllsem
Początkowo miałam się wybrać tylko do Bazyliki Narodzenia (jakkolwiek to się nazywa po polsku) i na przyległy do niej plac, żeby kupić pamiątki. Ale wyszło tak, że najpierw poszłam zobaczyć mur.
Mur, który został zbudowany przez Izrael na granicy izraelsko-palestyńskiej. Ma jakieś 20 metrów wysokości i bardzo dużo długości. Co kilkadziesiąt-kilkaset metrów są na górze wieżyczki strażnicze, obsadzone przez izraelskie wojsko. 
Do tamtej pory odbierałam Palestynę jako "po prostu część Izraela". No i dla zagranicznych turystów trochę tak jest - jeśli pytają o paszport, to dlatego, żeby sprawdzić, czy nie jesteś z Izraela, jeśli nie, to nie ma problemu. Pisałam zresztą już w poprzednim poście o czerwonych tablicach ostrzegających obywateli Izraela przed niebezpieczeństwem, jakie może ich spotkać na terenie Palestyny. 
Ale wracając do muru. Na całej jego długości, po tej stronie (po drugiej nie byłam) są różne graffiti, część z nich namalowana przez znanego artystę-grafficiarza Banksiego. 
Ktoś odpłynął za daleko
w porównania...
Właściwie nie wiem, co mam napisać. Szłam wzdłuż tego muru, przez większość czasu było w miarę cicho (byłam akurat w takim miejscu, że nie było ulicy), więc była okazja do tego, żeby się zastanawiać - dlaczego? Z jednej strony rozumiem Izraelitów, którzy wybudowali ten mur po to, żeby nie narażać cywilnej ludności na ataki terrorystyczne ze strony mieszkańców Zachodniego Brzegu. Z drugiej strony rozumiem Palestyńczyków, którzy nie czują się w takiej sytuacji najlepiej - są w końcu odgrodzeni, pilnowani przez wojsko, nie mogą wjeżdżać do Izraela (muszą mieć przepustkę, o którą podobno nie jest łatwo), są w nieco gorszej sytuacji materialnej niż Izrael (niższe ceny, ale też niższe zarobki). Odkąd spędziłam te kilka dni w Palestynie mam w głowie jedno pytanie - czy oni nie mogą się jakoś dogadać...? Jak - nie wiem. Każde rozwiązanie będzie dla którejś strony (albo obu) niesatysfakcjonujące...

Arabskojęzyczni chrześcijanie
W drodze od muru do bazyliki trafiłam jeszcze na jakiś happening arabskojęzycznych chrześcijan (śpiewali Alleluja, był Chrystus na banerze, ale wszystkie napisy po arabsku) - prawdopodobnie cieszyli się ze zmartwychwstania. Zaszłam do KFC, trochę inne menu niż u nas (można na przykład ryż z mięsem kupić), ale generalnie zamysł ten sam. Przez bazyliką tragicznie dużo ludzi, ale to jest jedno z tych miejsc, które zainspirowało mnie do napisania na bloga czegoś, co ciągle jest w planach. Weszłam trochę do środka, ale w sumie nie wiem po co, chyba popatrzeć na tę cerkiewną część najbliżej wejścia. Potem kupiłam magnesy i pocztówki i udałam się przez arabski market w stronę hostelu. Bardzo ciekawe jest to, że tam się nie widuje turystów, albo jest ich tak niewiele, że trudno ich spotkać. Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną kobietą bez hidżabu w zasięgu wzroku. 
Nie wiele się poza tym wydarzyło. W niedzielę z rana pojechałam do Jerozolimy, wypiłam kawę za 5 szekli i pojechałam do Biblioteki Narodowej czytać książkę o zagładzie, a potem autobus do domku.

Ale ten mur dalej siedzi mi w głowie. 

czwartek, 19 kwietnia 2018

Where are you from?

Hebron
Już prawie dwa tygodnie minęły od mojego wyjazdu, ale czas na (przed)ostatnią, trzecią część. 
Zaczyna się w czwartek rano, kiedy to przybyłam przed 8 na dworzec autobusowy w Ejlacie, bo dokładnie o 8 powinien być mój autobus. Przeczekałam, aż 5 autobusów do Tel Avivu i 3 do Jerozolimy (jednocześnie) odjadą, ale nawet po nich mój autobus się nie pojawił. Wtedy dopiero sprawdziłam rozkład w telefonie - okazało się, że akurat tego dnia go nie ma. Wybierałam się do Beer Szewy, ok. 4,5 h jazdy. Na szczęście o 8.30 był inny autobus. Taki, w którym można rezerwować miejsca. Można też kupić bilet u kierowcy, ale to skutkuje tym, że na przykład można sobie potem jechać siedząc na ziemi (nie było aż tak źle, tylko trochę duszno).
Oliwki w Hebronie
Beer Szewa była tylko krótkim przystankiem w mojej podróży - miała być trochę dłuższym, ale znów zostałam zaskoczona przez brak autobusów, a poza tym bardzo spalone plecy skutecznie odebrały mi chęć chodzenia gdziekolwiek z plecakiem. Dlatego 2 godziny między autobusami spędziłam jedząc Nuggetsy w MC, a potem siedząc i rysując na dworcu. Dość istotnym dla dalszej części tego dnia faktem, jest to, że mój telefon był już bliski rozładowania, miałam ok. 20% baterii i brak możliwości doładowania go...
W momencie, w którym wsiadałam do autobusu, skończyła się strefa obowiązywania karty na autobusy (taka przedpłacona karta, którą można płacić za bilety; posiadanie jej jest o tyle fajne, że jak się ją doładowuje, to dostaje się 25% kasy do wykorzystania gratis, czyli jak wrzucam tam 100 szekli, to mogę wydać z niej 125), skończyła się strefa mówienia i pisania po hebrajsku (nie, żebym ja mówiła, ale przynajmniej znam litery), skończyła się też koszerna strefa.
Dojechałam do Palestyny. Konkretnie autobus zawiózł mnie do Kiryat Arba - to żydowska miejscowość, położona zaraz obok Hebronu, który był celem mojej podróży tego dnia. 
Hebron z góry
Przy wjazdach do większości miejscowości w tych okolicach są takie duże czerwone tablice, na których w trzech językach jest napisane, że to niezbyt bezpiecznie wjeżdżać tam, jeśli jesteś obywatelem Izraela. Dlatego zaraz po wyjściu za bramę Kiryat Arba spotkałam palestyńskich żołnierzy, którzy zapytali, skąd jestem (liczymy - 1 raz). Potem szukałam najkrótszej drogi do hostelu i trafiłam na inny posterunek, gdzie zapytali skąd jestem (2 raz). Tu zapytali także o paszport (liczymy - 1 raz). W końcu sobie poszłam inną drogą, gdzie trafiłam na kolejny posterunek, gdzie zapytali mnie skąd jestem (3 raz) i poprosili o paszport (2 raz). Trafiłam ostatecznie do niewielkiej, wydzielonej, żydowskiej części w Hebronie. Tej części, w której jest m.in. grób Abrahama i Sary, a także Izaaka, Rebeki, Jakuba i Lei. Przeszłam tamtędy w poszukiwaniu drogi do hostelu i trafiłam na żołnierzy, tym razem izraelskich (bo to żydowska część), którzy zapytali skąd jestem (4 raz). Droga z Kiryat Arba do tego miejsca zajęła mi może maksymalnie pół godziny. 
Wspomniałam o tym, że mój telefon był bliski rozładowania. Właśnie w tym miejscu postanowił umrzeć. Na szczęście mili panowie żołnierze pozwolili mi go naładować w swojej "budce". 
Potem wcale nie było dużo łatwiej. Miałam spalone plecy i bolało, jak miałam plecak. Byłam po kilku godzinach podróży. Nadal nie wiedziałam, gdzie dziś śpię...
Moi nowi kumple w Hebronie
Dostałam się na palestyńską stronę Hebronu, na Starym Mieście szukałam hostelu, próbowali mi pomagać różni ludzie, ale w końcu dopiero telefon do właściciela pomógł. 
Właściwie nie był to hostel, tylko pokój w prywatnym domu przygotowany dla turystów. 4 łóżka, łazienka wspólna z domem, generalnie ok. I tak byłam zbyt zmęczona, żeby robić cokolwiek.
W piątek chciałam zobaczyć tę Grotę Patriarchów, ale powiedzieli mi, że święto i nie wpuszczają. Prawdopodobnie nawet nie chodziło o szabat, tylko o zakończenie Pesach. No trudno, innym razem. Przeszłam się za to takim wyznaczonym szlakiem, który prowadzi przez różne ciekawe miejsca w żydowskiej części Hebronu - nawet bez plecaka, bo jakaś miła pani, z którą zamieniłam kilka słów, pozwoliła mi go zostawić u swojej córki w domu. 
Większość czasu w Hebronie spędziłam w żydowskiej, nie arabskiej części, dlatego przejście potem na drugą stronę w celu poszukiwania transportu było nieco trudne. Może to tylko moje wrażenie, ale wszelkie arabskie rejony (tu, w Izraelu) odbieram jako brudne, ciasne i głośne. Śmieci się walają, prawie nie ma chodników, ludzie krzyczą do siebie i na siebie... Taksówka do Betlejem jest tania - kosztuje 9 szekli. Jednak sama idea jest ciekawa. 
Jest postój taksówek, jest też parking podziemny, na który zaprowadził mnie pan ochroniarz i stamtąd miałam taksówkę - to znaczy takiego 9-osobowego busa. Jak przyszłam to było 2 chłopaków, którzy też chcieli jechać, więc czekaliśmy. Potem wyjechaliśmy na zewnątrz i trochę czekaliśmy. Potem objechaliśmy miasto i kierowca pytał ludzi, którzy wyglądali jakby chcieli jechać do Betlejem czy chcą - tak uzbierało się 7 pasażerów i pojechaliśmy. 
Grota Patriarchów z zewnątrz
W Betlejem byłam drugi raz, więc było jakoś przyjaźniej. Poza tym jest to miasto tak zadeptane przez europejskich i azjatyckich turystów, że też inaczej się je odbiera. Rozpoczęła się moja długa droga do hostelu - z górki, pod górkę... Google niestety mają nienajlepsze mapy na terenie Palestyny, dlatego najpierw trafiłam na płot, potem na posterunek żołnierzy (którzy poczęstowali mnie Spritem), a dopiero potem na dobrą drogę. 
No i dotarłam do hostelu, w piątek koło południa.
Miały być trzy części z wyjazdu, ale jednak będą cztery. Uznałam, że post i tak już jest za długi, a mam do opisania jeszcze całą wizytę w Betlejem. 

sobota, 14 kwietnia 2018

Morze Soli i E(j)lat

Jeszcze nie Dawida,
ale już wodospad.
Ostatni post skończyłam na poniedziałkowym popołudniu i od tego miejsca zaczyna się najbardziej rekreacyjna część mojego wyjazdu (co nie oznacza, że się wysypiałam i nie wstawałam o jakichś pogańskich godzinach).

Przed wyjazdem oczywiście sprawdziłam i spisałam sobie autobusy, ale nie żeby wpływało to jakoś trzymało w ryzach mój plan, dlatego jak sprawdziłam, o której mam autobus, to był za 4 minuty i za nic bym na niego nie zdążyła. Zeszłam więc na przystanek, z nadzieją, że może się chwilę spóźni, ale nie. Więc pierwszy raz próbowałam w tym kraju łapać stopa i poszło nawet szybko - zatrzymały się jakieś 2 rosyjskojęzyczne babki. Zawiozły mnie kawałek za granicę między Palestyną a Izraelem (akurat w tym miejscu nawet się nie wie, że jest się w Palestynie, ale jakaś bramka graniczna jest). To nie był cel mojej wycieczki, ale one skręcały w inną drogę. Na szczęście już na tym samym parkingu złapałam transport dalej, tym razem z parą z Niemiec. Było gorąco i był niesamowity korek... Ale podrzucili mnie dokładnie tam, gdzie potrzebowałam - do Rezerwatu w Ein Gedi, gdzie znajduje się Wodospad Dawida. 
Ludzie. Dużo.
To miejsce, podobnie jak Qumran, jest rezerwatem i wejście do niego jest płatne. Ja sprytnie w Qumran kupiłam taką wejściówkę na 3 miejsca od razu, bo wiedziałam, że tyle odwiedzę. Przy wejściu kolejka na milion ludzi, więc myślę sobie "no chyba nie". Na szczęście dzięki mojej karcie na 3 wejścia nie musiałam stać w kolejce, bo nie potrzebowałam biletu i w miarę szybko znalazłam się w środku. Można sobie wybrać jeden z kilku szlaków i zobaczyć różne rzeczy, ja jednak przyjechałam zobaczyć głównie wodospad, a poza tym czasu do zamknięcia było mało, więc bez szaleństw wybrałam dość krótką trasę, która jednak prowadziła przez najciekawsze miejsca. Nie ma co dużo pisać o tym miejscu, wodospady ładne, ale ludzie wszystko psują - jest ich mnóstwo, dzieciaki kąpią się w każdym możliwym miejscu (to jest dozwolone, ale jest ich duuuużo). Najgorzej, jak na jakimś w miarę wąskim przejściu stoisz w "ludzkim korku" i nie jesteś w stanie iść szybciej, bo ludzie się wloką, ale nie ominiesz, bo skarpa z jednej, a ściana z drugiej... Stanowczo odbiera to urok temu miejscu.
Ten jest Dawida.
Kolejnym punktem programu było Ein Bokek, czyli miejscowość, w której chyba nie ma domów, są same hotele, za to jest całkiem przyjemna plaża nad Morzem Martwym - po hebrajsku nosi ono nazwę ימ המלח - jam h'melach - jam to morze, h' to przedimek określony (jak angielskie the), melach to sól. Hebrajski jest niesamowity, jeśli chodzi o nazywanie rzeczy, zamierzam temu nawet poświęcić oddzielny post. 
Poniedziałkowy wieczór spędziłam więc na kąpieli w morzu, w którym nawet nie da się zanurzyć, a potem na poszukiwaniu na plaży odpowiedniego miejsca do spania. Tak, spałam na plaży. Było całkiem spoko, nie wyspałam się i komary chciały mnie zjeść. Za to miałam okazję oglądać zachód słońca za górami po izraelskiej stronie i wschód zza gór po stronie jordańskiej. 
Wtorkowy poranek spędziłam na poszukiwaniu otwartego sklepu, ale niestety do 8.30 (czyli do autobusu) nie udało mi się znaleźć nic sensownego. Był jeden sklep z napisem "24h", ale, jak już pisałam na facebooku, nie wiem co "24h", bo na pewno nie otwarty... Myślałam, że może chociaż kawy w MC się napiję (tak, mają tam), ale otwarte od 11.30... No nic. 
Wschód nad Jordanią
W busie (właściwie wysiadając z niego, bo musiałam się przesiąść) poznałam dziewczynę, która jest w armii, pochodzi z Rosji, ale mieszka od małego w Izraelu. Jechała dalej w tę samą stronę co ja, więc chwilę gadałyśmy. Pomagałam jej też wyciągać naboje z magazynków, bo jechała właśnie zdawać broń. 
Autobus, który miał być za chwilę nawet się nie zatrzymał, bo był pełny - do Ejlatu generalnie powinno się rezerwować bilety... Następny za 40 minut już nas zabrał. Po drodze mały postój na stacji benzynowej na siku i ewentualne zakupy, no i koło 12 dotarłam do Ejlatu. 

Czerwony Kanion
Może zastanawiacie się, dlaczego w tytule napisałam E(j)lat - otóż hebrajczycy mają jakieś problemy z samogłoskami - albo ich nie piszą, ale wymawiają (jak to się ma zwykle z a i e, ale to też nie takie oczywiste), albo je piszą i nie wymawiają (co się zdarza chyba tylko z i).* Z tego powodu, jak się tu powie Ejlat, to mało kto wie, o co chodzi, bo po hebrajsku mówi się Elat, co więcej akcent jest na ostatniej sylabie, nie na pierwszej, jak u nas. Podobnie sprawa ma się z Ein Gedi i Ein Bokek - w zapisie jest Ein, ale wymawia się to jako En

Po zameldowaniu się w hostelu uznałam, że jest w miarę wcześnie i mogę się wybrać do Czerwonego Kanionu, który oddalony jest o około 20 minut autobusem. W drodze z przystanku do początku szlaku złapał mnie stop - ludzie zapytali, czy mnie nie podwieźć i w sumie fajnie, bo to był kawałek. Znów wybrałam szlak najbardziej podstawowy, dość krótki, ale zawierający kwintesencję tego, po co tam przyjechałam.
No i powiem Wam, że wow. Sam fakt, że idzie się wyschniętym korytem rzeki już jest super. Tam co prawda już bardzo dawno nic nie płynęło, ale skłoniło mnie to do przemyśleń o wadi - okresowych rzekach. Jak byłam w gimnazjum czy liceum i było o tym na geografii, to jakoś się to nie składało - no bo jak rzeka może być, a potem może jej nie być i tak na zmianę? Przecież kwintesencją rzeki jest płynięcie, najlepiej od źródła do morza. Tu nie płynęło i dużo rzek tu nie płynie (nie istnieje) latem.
Początkowo nieco nudne koryto rzeki zaczyna prowadzić do miejsca, gdzie robi się ciaśniej, skały są wyższe i zaczynają być czerwone. Niesamowity widok, szczególnie, że są ładnie wypłukane i w niektórych miejscach widać warstwy tego piaskowca, z którego są zbudowane. W końcu wychodzi się na większą przestrzeń i można albo iść dalej (ale pustynia, skały i takie tam), albo do parkingu, czyli na górę, albo ewentualnie wrócić tą samą drogą. Ja wahałam się między włażeniem na górę a wracaniem tą samą drogą. Wybrałam opcję pierwszą i wiem, że wybrałam najlepiej - z góry kanion też wygląda niesamowicie. Dotuptałam do parkingu, skąd znów złapał mnie stop, aż do samego Ejlatu. 
Kolejnego dnia (w środę) wstałam trochę później i jak się ogarnęłam, to było ok. 11. Złapałam autobus, żeby pojechać do trzeciego rezerwatu, do którego mogłam wejść dzięki mojej niebieskiej wejściówce. 
Kanion z góry
Ten rezerwat to Plaża Koralowa, gdzie można sobie wypożyczyć sprzęt do snorkelingu (maskę i fajkę) i oglądać rafy. Nigdy w życiu nie pływałam z maską i fajką, miałam tylko jedno złe wspomnienie z czasów dziecięcych z maską, ale trzeba było spróbować, bo skoro dzieciaki to robią, to JA NIE DAM RADY?. Plaża zorganizowana jest tak, że są dwa wejścia do wody z brzegu, głównie dla dzieciaków, ale ja wykorzystałam to miejsce do ogarnięcia jak się używa sprzętu. Poza tym są dwa pomosty i trasa, którą można się przepłynąć, wyznaczona bojami. Trasa ma wersję krótszą (między pomostami) i dłuższą (od pomostu, przez drugi pomost, do końca, tzn. wyjścia na plażę). Ja popłynęłam sobie tą dłuższą (pływać umiem, a w płetwach to w ogóle nie problem), oczywiście nie było łatwo z ogarnięciem maski i fajki, czasem musiałam sobie przypominać, że przecież mogę oddychać i nie muszę wstrzymywać oddechu. Poprawianie tego wszystkiego w wodzie też nie było łatwe, więc ostatecznie i tak udało mi się posmakować wody z Morza Czerwonego - nie, nie jest słona, tylko gorzka. Przepłynęłam raz, pooglądałam rybki i rafy - było lepiej niż w oceanarium. Stwierdziłam, że popłynę sobie drugi raz i przy okazji spróbuję zobaczyć Skałę Mojżesza, do której trzeba było odpłynąć trochę z głównego szlaku. Prawie do niej dopłynęłam, mimo ogromnego zafalowania (a mówili mi, że Morze Czerwone takie spokojne...), ale ilość meduz dookoła skutecznie mnie zniechęciła. Nie parzą, ale niespodziewane dotykanie galarety w wodzie nie jest najprzyjemniejsze. Drugi raz na trasie był trochę przyjemniejszy niż pierwszy, bo już trochę lepiej ogarniałam oddychanie i nie musiałam wszystkiego co chwilę poprawiać. 

Rafa

Wieczorem przeszłam się jeszcze trochę po mieście, a właściwie po deptaku wzdłuż plaży, kupiłam magnesy i pocztówki i poczułam, jak bardzo spaliłam sobie plecy podczas pływania...
Spalone plecy i autobusy, jeżdżące inaczej niż myślałam, nieco skomplikowały plany na kolejny dzień, ale o nim będzie już w kolejnym poście. 
Chciałam dziś napisać krótko, ale nie pykło, wybaczcie. 


*Istnieje jeszcze kwestia o i u, które się zapisuje za pomocą litery vav, która jako v występuje bardzo, bardzo rzadko. Ale co za różnica, o, u, czy v...