sobota, 6 stycznia 2018

Kapciuszki z króliczkami


Kapciuszki :)
Mam zaległości w pisaniu. Duże. 5 postów czeka w mojej głowie na przelanie na klawiaturę... Czas więc zacząć. Poniższy akapit może niektórych zdziwić, zaskoczyć czy coś, ale no cóż, skoro to mój blog, to mogę pisać, co myślę.
Pierwszy raz w życiu nie obchodziłam świąt. Co prawda nie udało się uciec przed życzeniami, które dostawałam głownie przez fejsa, ale poza tym to żadnej wigilii, żadnych choinek. W końcu święta jakich potrzebowałam, jakie od kilku lat chciałam przeżyć. A właściwie brak świąt. Dzień jak co dzień. To było super.
Ale wpis miał być głównie o czymś innym. Nie miałam planów na sylwestra, więc koreańskie wolontariuszki zaprosiły mnie do siebie, tzn. do ich centrum w Jerozolimie i na wycieczkę na wschód słońca w Masadzie.
Koreańczycy, którzy są tutaj na wolontariacie, są wspólnotą religijną, więc ich plany na weekend zawierają dużo modlitwy i uwielbienia. Niektórzy z moich znajomych wiedzą, co myślę o uwielbieniach - generalnie śpiewać lubię, piosenki uwielbieniowe są jednymi z moich ulubionych, jedyne, co do mnie nie przemawia, to modlitwa spontaniczna podczas takich uwielbień. Nie krytykuje, rozumiem, że dla wierzących to ważne. Po prostu do mnie nie przemawia i ja tego nie czuję.
Nasz piątek w Jerozolimie zaczął się więc kościołem - uwielbieniem i (chyba) nabożeństwem, albo może raczej nauką? Chyba, bo nigdy nie byłam na protestanckim* nabożeństwie i nie wiem, jak wygląda. Najpierw było uwielbienie, grał i śpiewał taki ichny zespół, bardzo ładnie to zresztą brzmiało. Gitara, perkusja, skrzypce, wiolonczela, pianino. Potem wspólnie czytali fragment Pisma Świętego. Wspólnie tzn. pastor czytał jedną linijkę, wszyscy chórem kolejną i tak na zmianę. Potem było coś w stylu kazania, trwało dość długo. Następnym punktem planu był mały poczęstunek (ciastka, mandarynki) i luźne rozmowy. Dowiedziałam się wtedy, że polska Ziaja sprzedaje swoje kosmetyki w Korei.
Uwielbienie na Ben Yehuda st.
Potem (dla odmiany) pojechaliśmy do innego miejsca, gdzie było uwielbienie. W ogóle to było bardzo miło, nie rozumiałam ani słowa z piosenek ani modlitwy (może poza "kamsamidaa", co znaczy "dziękuję"). Potem znów było czytanie fragmentu pisma i nieco krótsza nauka. Bardzo miłym gestem ze strony koordynatora koreańskich wolontariuszy (który, z tego co zrozumiałam, też jest pastorem) było to, że mówił po koreańsku, ale dla mnie tłumaczył też na angielski.
W następnym punkcie programu nadchodzi czas na kapciuszki z króliczkami. Dotarliśmy do ich domu - taki duży dom, do którego wszyscy (naście osób) z tej wspólnoty, którzy są wolontariuszami w różnych ośrodkach, zjeżdżają się co weekend. W Korei jest tak, że po domu chodzi się w kapciach. Zostawiłam więc buty na zewnątrz i dostałam kapcie z króliczkami. Właściwie każdy miał takie. Co więcej, jest tu o tyle ciekawie, że są też specjalne kapcie na taras i do łazienki - tzn. stoją sobie w łazience lub przy wejściu na taras i jak wchodzisz/wychodzisz to zmieniasz swoje na te "zewnętrzne" albo "łazienkowe".
Nawet koreańskie prezenty dostałam!
W końcu przyszedł czas na jedzonko - dobre, koreańskie. Nawet starałam się jeść pałeczkami. Idzie mi całkiem nieźle.
W piątki wieczorem koreańska ekipa zawsze siada wspólnie do podsumowania poprzedniego tygodnia i każdy mówi, co mu się przydarzyło, co się działo w jego ośrodku, jakie mam refleksje związane ze swoją pracą. Dostałam też "tłumacza", tzn. jeden z wolontariuszy, tłumaczył z koreańskiego na angielski. Widać było, że to dla niego trochę trudne, ale szło mu naprawdę świetnie, ja chyba nie dałabym rady tłumaczyć na bieżąco. Ja też miałam okazję powiedzieć coś o sobie i podzielić się swoimi refleksjami. Oczywiście po angielsku.
Grób Schindlera
Sobota w większości była wolna, ale znów miałam okazję jeść trochę koreańskiego jedzenia, a wieczorem pojechaliśmy do kolejnego miejsca, w którym śpiewali uwielbieniowe piosenki, a potem koreańska ekipa (rozszerzona o więcej osób, niż tylko wolontariusze) śpiewała te pieśni na Ben Yehuda Street, to taka główna, "zakupowa" ulica-deptak w Jerozolimie. Sporo ludzi zatrzymywało się, żeby popatrzeć i posłuchać. Brzmiało i wyglądało naprawdę dobrze.
Większość niedzieli miałam wolne, więc poszłam poszwędać się po Starym Mieście, wypiłam kawę za 5 szekli w żydowskiej części, poszłam do Komnaty Pamięci Holokaustu, odwiedziłam Oskara Schindlera na cmentarzu, byłam w Ogrodzie Oliwnym i obeszłam Górę Oliwną, próbując dostać się do cerkwi, która otwarta jest tylko we wtorki i czwartki. Jadłam potem (już u Koreańczyków) nudle (zupkę chińską de facto) tak ostre, że prawie płakałam, ale tak dobre, że nie dało się przestać jeść.
Ogród Oliwny
Niedzielny wieczór, czyli 31 grudnia, spędziliśmy dzieląc się swoimi przeżyciami z zeszłego roku i nadziejami i postanowieniami na przyszłość. Znów miałam tłumacza, co było bardzo miłe. Większość z osób mówiła, w ogromnym skrócie, że czują, że mogli coś zrobić lepiej i bardziej w zeszłym roku i w przyszłym chcą po prostu być lepszymi ludźmi. Brzmi jak plan. O północy odpaliliśmy zimne ognie, życzyliśmy sobie Szczęśliwego Nowego Roku i poszliśmy spać, bo o 3.40 ruszaliśmy zdobywać Masadę.
Masada to starożytna twierdza zbudowana na szczycie góry na Pustyni Judejskiej, nad Morzem Martwym. Każdy ma internet, to może poczytać więcej. Na górę wchodziliśmy szlakiem nazwanym "snake road" - jest to całe mnóstwo schodów, które wiją się wzdłuż zbocza w jedną i w drugą stronę. Na początku włączyłam moje standardowe górskie tempo (czyli dość szybko), ale potem zrezygnowałam z biegnięcia na górę, żeby wesprzeć psychicznie Hasidę, dla której wejście było niemałym wyzwaniem.
Na górze wiało, było zimno, ale wschód słońca wyglądał bardzo ładnie. Można było sobie też popatrzeć na Jordanię, która jest niedaleko, zaraz za Morzem Martwym. W "pałacu" (a właściwie w tym, co po nim zostało) usiedliśmy do śniadania. Nie wyobrażacie sobie nawet jaką radość daje możliwość zjedzenia kanapki z szynką po 1,5 miesiąca. Tu się nie je kanapek z szynką. A tym bardziej zupełnie niekoszernych kanapek z szynką i serem. Mniam!
Spotkany po drodze na szczyt
Schodziliśmy "runners road", nie wiem, dlaczego się tak nazywa, bo większość tej drogi to bardzo wąska ścieżka i zeskakiwanie ze skał. Nie chciałabym nią wchodzić na górę... Z Masady pojechaliśmy jeszcze wykąpać się w Morzu Martwym. Niewiele osób się na to zdecydowało, ja tak :) Chociaż woda była trochę zimna, to myślę, że warto. Ciekawe uczucie, kiedy bez machania rękami i nogami, w pozycji pionowej masz barki i głowę nad wodą. Wszyscy wiedzą, że Morze Martwe jest bardzo słone, ale wiecie, że aż tak, że jest przesyconym roztworem, to znaczy na dnie jest mnóstwo skrystalizowanej soli? Może to dość logiczne i nic nadzwyczajnego, ale ja właściwie nigdy się nie zastanawiałam nad tym, jak wygląda Morze Martwe i sól zamiast (czy raczej na) piasku była pewnym zaskoczeniem.
Resztę niedzieli spędziłyśmy wracając do domu...

Masada zdobyta!
Tak mi minął Sylwester i Nowy Rok. W niesamowitym środowisku, zupełnie obcym, o zupełnie odmiennej kulturze (nie jak żydowska, bo ona jednak ma wiele punktów wspólnych z polską). W środowisku, gdzie musisz się przyzwyczaić, że wszyscy wokół Ciebie siorbią przy jedzeniu i nawet jest Ci trochę głupio, że tak nie robisz, bo jeszcze sobie pomyślą, że Ci nie smakuje, ale w sumie to nawet nie umiesz za bardzo siorbać... W środowisku o tak zupełnie innym języku, że nie jesteś w stanie zrozumieć nic, a jeszcze w dodatku ludzie tam słabo mówią po angielsku. W środowisku, w którym wszyscy wyglądają jak Azjaci (może dlatego, że nimi są?), a ty tak bardzo europejsko... Mimo tych wszystkich różnic zostałam bardzo miło przyjęta i ugoszczona. Jak przyjadę w styczniu do Polski to muszę kupić coś polskiego, żeby im przywieźć. Rozważam krówki albo jakieś czekoladowe cukierki. Na pewno bardzo się ucieszą.

Już prawie tydzień 2018 roku za nami, no ale i tak - Szczęśliwego Nowego Roku!



*Tak konkretniej, to wspólnota należy do Kościoła Prezbiteriańskiego, ale jak z nimi gadałam, to niektórzy chodzą na nabożeństwa do Baptystów.

2 komentarze:

  1. Hej, Aleksandra zaglądam na Twojego bloga i czytam z zaciekawieniem tym bardziej, że 01.02.18 będę w Izraelu. Powiedz mi proszę jaka jest teraz temperatura rano/wieczorem? Jakie ubrania zabrać z sobą ? Może potrzeba Ci coś dostarczyć, choć piszesz, że w styczniu będziesz w Polsce. Pozdrawiam Kasia SP10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat będę na przełomie stycznia i lutego :( Nic nie potrzebuję, ale dziękuję za propozycję :)
      Pogoda aktualnie jest "zimowa" - czasem pada i wieje. Ale w tym roku jest słaba zima, co oznacza, że są dni do chodzenia na krótki rękaw. Raczej trzeba się nastawić na coś na długi rękaw przez cały dzień + dodatkowa kurtka na wieczór, bo o ile w dzień temperatura to około 20 stopni (czasem 17, czasem 23...), to wieczorem (po zmroku) i w nocy jest zimniej, koło 10, może trochę poniżej. Tak jest u mnie (40 km od Tel Avivu, 10 km od morza), podobno w Jerozolimie jest zawsze chłodniej, ale trudno mi się wypowiedzieć, bo za rzadko tam bywam. Ogólnie to najlepiej ubrać się "na cebulkę" i być gotowym na zdejmowanie i zakładanie bluzy/kurtki na bieżąco :)

      Usuń