Nudny weekend... |
Po nieco nudnym weekendzie nadszedł w końcu czas robienia czegoś. Na razie podążam za Hassidą, patrzę co ona robi i próbuję ogarniać, co jest do zrobienia.
Nie dzieje się tu zbyt wiele. O 7 rano idziemy do jednego z budynków (jest ich tu kilka, w każdym po 20-25 rezydentów i mnóstwo ludzi z ekipy pracującej) przygotować śniadanie, czyli tak dokładniej nałożyć przywiezione nam rzeczy na talerze. W tym budynku, do którego chodzimy (chyba nazywa się Tilja, ale jeszcze mi się mylą nazwy tych wszystkich budynków... Tilia to lipa po hebrajsku, każdy budynek nazywa się od rośliny), są ludzie, z których większość nie je sama, a tym bardziej nie stałe pokarmy, więc ich jedzenie składa się głównie z różnego rodzaju papek - jakiejś owsianki, zblendowanych warzyw, czegoś pomarańczowego (wydaje mi się, że w środku może być dynia), no i miksujemy też to, co dostaniemy dla tych, co jedzą stałe - na przykład wczoraj była papka z jajek, a dziś z tuńczyka. Część z tych osób nie pije normalnego napoju, więc przygotowujemy dla nich kisiel z herbaty - po prostu dodaje się taki proszek, który robi kisiel. Myślę, że to może być mąka ziemniaczana, ale nie zagłębiałam się w temat ;)
Nudny weekend w Netanji |
Po nałożeniu wszystkiego na talerze pomagamy też nakarmić jedną czy dwie osoby. Potem mamy przerwę na nasze śniadanie. Rozkład dnia zmienia się troszkę w zależności od dnia. Czasem trzeba kogoś gdzieś zaprowadzić, na przykład z jego budynku do miejsca, gdzie jest fizjoterapia, a potem z powrotem. Po obiedzie idziemy z kilkoma osobami na spacer dookoła ośrodka. Dziś o 16 była jeszcze taka "zabawa", rezydenci z dwóch budynków (albo z dwóch części jednego, bo większość podzielona jest na męską i żeńską część) poszli coś w stylu małej sali gimnastycznej, była muzyka, chusta klanzy, piłki, hula hop i jakieś mega proste ćwiczenia dla nich. Ja bawiłam się całkiem nieźle.
A dziś rano byłyśmy z kilkoma bardziej ogarniającymi z rezydentów "w pracy". Dwa razy w tygodniu pracują na plantacji różnych roślin takich jak sałata, szczypior itp.
Te plantacje to dość ciekawa rzecz. Jest kilka wielkich hal/namiotów (trudno to nazwać - raczej jak hala, ale ma ściany z takiej grubszej siatki i jest wentylowane), w których są wielkie koryta z wodą. Woda ciągle krąży - jest wypompowywana i leci wielką rurą z powrotem do koryt. Na tej wodzie pływają styropianowe tratwy z dziurkami na rośliny. Na zdjęciu widać, jak to mniej więcej działa. W każdym razie praca polega na wkładaniu małych sadzonej w te dziurki i wkładaniu ich na wodę. Potem jest przerwa na picie i pomarańczki. Ogólnie to spora część pracy składa się tutaj z przerw. Można nawet spokojnie wypić kawę.
Plantacja |
Myślę, że to dobry post, żeby napisać co nie co o jedzeniu, tym, które jest na stołówce dla pracowników i wolontariuszy. Jedzenie w ośrodku nie jest jakieś wybitne, zresztą jest zamawiane z zewnątrz z jakiejś firmy cateringowej, bo przyjeżdża w metalowych pojemnikach pakowanych do styropianowych pudełek trzymających ciepło (albo zimno). Na śniadanie zwykle są jajka na twardo, a czasem zamiast tego jajecznica albo tuńczyk. Do tego są jakieś dwie sałatki - jedną zwykle jem i jest w niej pomidor, ogórek, kapusta pekińska, czasem papryka, drugiej nie jadłam, ale na pewno jest tam marchewka i kapusta, ale nie jestem pewna, czy nie kiszona. Do tego można dostać trochę czegoś białego, co Hasida nazywa "cheese", a jedna z arabek pracujących na kuchni określała słowem "milk" (ale nie mówi po angielsku), ale moje podniebienie mówi, że to śmietana. Do tego jest chleb, krojony i pakowany w worek jak u nas. Jeden z pracowników, z pochodzenia Ukrainiec, mówi, że to nie chleb, tylko gąbka i trochę ma rację. Ale przynajmniej jest miękki. Zwykle do tego jest jeszcze dżem, chociaż nazywanie tego dżemem to spora nadinterpretacja - większość harcerzy pewnie jadła tanie dżemy albo marmolady, w których nie widać owoców, a smakują głównie cukrem, a ich smak można określić jako "czerwony" albo "pomarańczowy" (tak, to kolory, nie smaki, ale kto jadł tani dżem, albo pił tani sok do rozcieńczania wie, że w tym przypadku "czerwony" to najlepsze określenie tego smaku).
Na takich tratwach rosną roślinki |
Na obiad jest ryż/kasza/ziemniaki + jakieś mięso (była cała noga z kurczaka, było coś w stylu gulaszu, raz nawet z jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego mięsa - na pewno nie kurczak, bo wiem jak smakuje, i na pewno nie wieprzowina, bo tu nie jedzą...) + taki jakby sos/leczo z fasoli + jakieś surówki. Zwykle jest też coś, co ma być zupą - raz jadłam, to było coś, co smakowało trochę jak kartoflanka, miało w środku kilka ziemniaczków i makaron nitki.
Na kolację są jajka (tu cały czas są jajka...), sałatka i zwykle coś na ciepło. Raz na pewno był falafel, ale nie jadłam, bo zwykle na kolację jeszcze nie zdążę zgłodnieć, bo jest wcześnie...
Mogłabym gotować na miejscu, tzn. dostać produkty i robić sobie z nich jedzenie sama, ale po co, skoro mogę jeść regularnie i zajmuje mi to mniej czasu...
Nie narzekam na jedzenie, głodna nie chodzę. Chociaż powoli zaczyna mi brakować kanapek z szynką, więc wiem, co będę jadła, jak wrócę do Polski. Tu w ośrodku nie ma kanapek z szynką (nie ma szynki), nie ma kanapek z serem (sera też nie ma), a tym bardziej nie ma kanapek z serem i szynką, bo to byłoby niekoszerne - w koszernym jedzeniu nie łączy się produktów mięsnych z mlecznymi. W koszernym MC na przykład, w burgerach nie ma sera.
Rozpisałam się dziś trochę, ale jedzenie to ważny temat. Wiem już też jaki tytuł będzie miał następny post i o czym mniej więcej będzie, ale to już jutro albo po weekendzie, bo w piątek - kierunek Jerozolima!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz