piątek, 17 listopada 2017

Cukier w lodówce

Pozdrowienia z lotniska
Powoli dobiega końca pierwszy cały dzień spędzony w Izraelu...
Wczoraj właściwie głównie przyleciałam. Lot nie był taki straszny, chmury z góry wyglądają niesamowicie, a wschód słońca ponad chmurami jeszcze lepiej... No ale lot jak lot, większość ludzi wie, jak to jest... Na lotnisku kolejka do bramek na milion osób. Zabrali mi paszport, żeby wkleić wizę, po pół godziny mniej więcej dowiedziałam się, gdzie mogę go odebrać, tam poczekałam kolejne pół godziny wśród trochę awanturujących się Rosjan i w końcu (prawie) byłam wolna.
Opuncja <3
Na lotnisku sprawdzają paszporty i dają takie niebieskie karteczki - normalnie nie wbijają żadnych pieczątek, ani nic, tylko taka karteczka. Ta kartka daje możliwość przejścia przez bramki. No to skanuję, a tam błąd... Okazało się, że przez to, że czekałam tak długo na wizę, "ważność" tej karteczki wygasła, musiałam podejść do pana z obsługi, on popatrzył, zeskanował, zapytał, czemu tak późno, to mu powiedziałam, że czekałam na wizę, a on mi życzył powodzenia. Mili ludzie :)
Potem przeżyłam chwilę grozy, kiedy mojego plecaka nie było na odpowiedniej taśmie, na szczęście znalazł się obok niej, bo przecież byłam już spóźniona.
Znalezienie pociągu, kupienie biletu i jechanie było mało skomplikowane. Bilet w automacie, a wejście na perony jak do metra w Warszawie - trzeba włożyć bilet, żeby przejść przez bramkę.
Tam są papugi.
Ostatecznie dotarłam do "mojego" ośrodka. Po hebrajsku nazywa się Hevrat Neorim, ale znalezienie go w taki sposób w google jest raczej niemożliwe. Na mapie nazywa się to Pits Naouram, jakby ktoś mnie szukał.
Właściwie opisywanie wszystkiego godzina po godzinie nie ma sensu, więc postaram się tylko wspominać o najważniejszych rzeczach. W ośrodku spotkałam koordynatorkę, z którą pisałam wcześniej i poznałam też wolontariuszkę z Korei - Chasidę (to tak naprawdę hebrajski odpowiednik jej imienia, które oznacza "Wdzięk").
I tu następuje ten moment, w którym temat posta przestanie być zagadką - Chasida pokazała mi co gdzie jest w kuchni (mamy taki budynek, gdzie każda ma swój pokój, a do tego jest wspólna kuchnia i łazienka), mówiła, że mogę korzystać i takie tam. Od tej pory, za każdym razem jak robię herbatę, wyciągam cukier z zamrażalnika. Nie wiem, dlaczego. Dziś piłam kawę w innym miejscu i też cukier był w lodówce. Nie wiem, dlaczego.
Dzięki za info.
Dziś trochę pokręciłam się po ośrodku, poznałam Dimę, z którym rozmawiałam trochę po rosyjsku, trochę po angielsku. W ogóle w ośrodku mało kto mówi po angielsku, za to całkiem sporo osób po rosyjsku. Na razie to moja jedyna nadzieja na porozumiewanie się...
Popołudniu poszłam do Tel Mond, to taka większa miejscowość. Odkryłam, że po drugiej stronie drogi od ośrodka jest sad pełen kaki, które właśnie dojrzewa. Kawałek dalej rosną pomarańczki.
Ogólnie to jest prawie jak u nas, tylko rośliny trochę inne (palmy i opuncje <3), ptaki trochę inne (zielone papugi) i piasek trochę inny (taki czerwony).
Jest tu też zabawna rzecz. Na każdym słupie energetycznym, który widziałam, z czterech stron wisi tabliczka z zakazem wspinania się, na której jest napisane, że grozi śmiercią. Napisali, bo ludzie to robili i nie wiedzieli, że tam jest prąd...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz