poniedziałek, 10 grudnia 2012

Przysięgam Wam, że płynie czas...

Był biwak. Trochę taki, jak każdy inny, ale nie do końca. Pierwszy, który przygotowywali zastępowi. No dobrze, większość papierologii spadła na mnie i tak, ale programu tyle co nic (robiłam w sumie 2 zajęcia, w tym jedno przypadkiem, a do obu właściwie nie musiałam niczego przygotowywać). Adam w ogóle robił tylko obiad.
Cały nasz biwak był japoński. W piątkowy wieczór najpierw szyliśmy sobie kimona, potem oglądaliśmy anime. Poszliśmy spać dość późno. W kadrówce było nas sześcioro, ale kadrówka jest pokojem podzielonym na dwa pokoje - jeden dwuosobowy, który był u nas "komendą", to znaczy, że spaliśmy tam z Adamem i trzymaliśmy tam rzeczy, o których mieli nie wiedzieć - np. chusty HS; w drugim pokoju, a właściwie pierwszym od wejścia jest 6 miejsc do spania i tam spała nasza młoda kadra, sztuk 3 i Andrzej. No i w piątkową noc przyszedł moment na nocne rozmowy o wszystkim. I tu okazało się, że nas podział na dwa pokoje jest całkiem słuszny. My z Adamem mogliśmy sobie pogadać o wszystkim i jednocześnie trochę posłuchać, o czym mówią za ścianą (nie trzeba było podsłuchiwać, żeby słyszeć - hufiec ma ściany prawie z tektury). Wniosek taki - dobrze, że śpimy osobno, bo gdybyśmy byli w jednym pokoju to ani oni, ani my nie moglibyśmy sobie spokojnie porozmawiać, a tym czasem oni rozmawiali o biwaku, trochę podsumowali i pomyśleli o jutrze. Bez nas, więc nie musieli się za bardzo spinać. Nie żebyśmy ich potępiali za to co mówią, ale jednak inaczej się rozmawia w swoim gronie niż przy kadrze. I słychać było, że nawet całkiem się zgrywają.
W sobotę zajęcia z origami (które prowadziłam - co tu do przygotowywania?), potem z języka japońskiego, obiad jedzony pałeczkami, potem kilka sportów japońskich i przedstawienia z japońskich bajek. Po obiedzie właściwie prawie mnie tam nie było. Położyłam się na chwilę i pomyślałam - ja leżę, a biwak "sam" się prowadzi. Potem jak powiedziałam to Adamowi słusznie zauważył, że będzie tak coraz bardziej...
Przy okazji kolacji zaśpiewaliśmy Jarkowi sto lat, przynieśliśmy ciacho i tęczową galaretkę. Pogadaliśmy, zjedliśmy, przyszedł czas na grę. Jakoś po grze przez chwilę rozmawiałam z Andrzejem i Sokiem (akurat siedzieliśmy w kadrówce). Czego się dowiedziałam? Że mamy zgraną drużynę, ludzie się słuchają i dogadują, że w innych drużynach na prawdę jest ciężko czasem do ludzi dotrzeć, że inne drużyny nie ogarniają się "same" (i już nawet nie o to chodzi, że bez mojego udziału tylko z zastępowymi, ale ogólnie sami w swoim gronie). I wiecie co to znaczy? To znaczy, że my osiągnęliśmy cel, który tak często wiele jednostek wpisuje w swoje plany, kiedy nie wiedzą co wpisać. To ten cel zaraz po "dobrej zabawie" - integracja. No dobra, my też mieliśmy taki cel wpisany w plan pracy obozu, z tym, że w trochę inny sposób, bo było dopisane "szczególnie w zastępach", co przełożyło się bezpośrednio na działanie dużo zastępami, wzmacnianie roli zastępowych, więc choćby przekazywanie informacji przez nas zastępowym, przez zastępowych dalej. No ale o obozie już pisałam. A teraz potwierdza się, że obóz nas zintegrował i jednocześnie nie zamknął na innych - "nowi" ludzie są przyjmowani bardzo szybko i bez problemów. Dowiedziałam się też, że nikt się z nikim nie spina, a ludzie stają w swojej obronie. A nawet jak coś się dzieje, to na krótko i szybko jest rozwiązane. I wygląda na to, że nawet ze sobą rozmawiają, jak coś jest nie tak, a to nie często się zdarza, nawet wśród dorosłych.
Po grze zrobiliśmy alarm mundurowy, o którym nasza młoda kadra nie wiedziała (ha haha ha haha - złowieszczy śmiech). Zapakowaliśmy wszystko co było do rozdania do kieszeni (jak dobrze mieć emki!) i wyruszyliśmy do bunkru na Kamiennej Górze, powyżej bulwaru. Dotarliśmy, a że było ciepło to zdjęliśmy polary - przynajmniej ja i Adam. Wtedy po raz pierwszy wszyscy mieli okazję zobaczyć nowe barwy harcerzy starszych. Są piękne. Przyjęliśmy w poczet członków drużyny Soka, potem w poczet członków zastępu SH 6 osób - Jarka, Kamilę, Soka, Wiktorię, Adriana i Olę R. Wiktoria i Soku zostały podzastępowymi zastępu SH, Jarek został odkrywcą. Ola R. w końcu dostała sznur świecowej, a Paula, Ola Ł i Malwina dostały próbne barwy. 
Ale to nie był koniec atrakcji. Adam ostatnio zamknął naramiennik wędrowniczy. Nie ja byłam jego opiekunką, a opiekun z różnych przyczyn nie miał możliwości obrzędowego nadania naramiennika, więc stanęło na tym, że Adam ma go po prostu zacząć nosić. Ale nie tak to się skończyło. Nie był to pierwszy nadawany przeze mnie naramiennik, ale pierwsze nadanie, na którym załamywał mi się głos, kiedy mówiłam najlepszą na tę okoliczność gawędę - kodeks wędrowniczy. Potem odebrałam od Adama odnowienie Przyrzeczenia - takie Przyrzeczenia lubię najbardziej, takie, które są przez składającego wymawiane z pełną świadomością tego, co mówi...
Wieczorem już po zabawie w chowanego, słyszeliśmy jak za ścianą dzieje się podsumowanie biwaku. Dość krótkie, ale jednak. Nie prosiliśmy, nie mówiliśmy o tym. 
Rano posprzątaliśmy za siebie i trochę za drugą drużynę, która była z nami jednocześnie w hufcu.
Zastępowi całkiem się spisali. Biwak był super, udał się, wszystkim się podobał. Pozytywnie. 

A skąd tytuł posta? No cóż, ja już powoli nie przygotowuje biwaków, niektórych zbiórek, czas leci... A tytuł oczywiście jest cytatem. Z piosenki SDM. http://www.youtube.com/watch?v=rjFAJV288g0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz