Po spotkaniu z naszymi nowymi przyjaciółmi z Wielkiego Miasta przyszedł czas na dalszą podróż. Wybraliśmy się więc na autostancję, ażeby wydostać się ze Lwowa. Skierowaliśmy się do Podhorców obejrzeć obecny tam pałac.
Wysiedliśmy z marszrutki i w pełnym słońcu udaliśmy się polną drogą do wioski, gdzie stał niebieski kościół, niestety zamknięty. Wyruszyliśmy więc w dalszą drogę, uprzednio napełniając butelki wodą dzięki uprzejmości mieszkańców.
Dalsza droga nie należała do najprostszych - pod górę i w pełnym słońcu, ale na górze można było w końcu oddać się chwili odpoczynku w cieniu, gdzie skorzystaliśmy z werowego przewodnika, w którym napisano, że pałac jest powoli odnawiany od lat 90., przy okazji uraczyliśmy się moimi żelkami. Po zakupieniu pamiątek, w moim przypadku w postaci pocztówki i silikonowej bransoletki z napisami Ukraine i Укрaинa, udaliśmy się w dalszą drogę w stronę kościoła, do którego prowadziła szeroka prosta droga tak, że kościół i pałac leżą na jednej osi, przodem do siebie, w odległości prawie kilometra. Kościół, albo to co po nim pozostało, niesamowite. Ogromne kolumny, które jakby naśladowały styl grecki albo rzymski.
W domu pani Haliny spotkaliśmy rzecz dla nas troszkę dziwną, acz rozczulającą. W kącie pokoju stał mały stolik, coś jakby ołtarzyk - a na nim zdjęcie zmarłego syna pani Haliny, świeczki. Zapaliliśmy też jedną od nas. To niesamowite, jak bardzo tam ludzie związani są ze swoją rodziną...
Po mile spędzonej nocy żegnaliśmy się z panią Haliną, która, jak się okazało, mieszkała na stałe we Lwowie. Wzięliśmy od niej od niej adres i numer telefonu i oba zdążyły się już przydać. Pożegnaliśmy się serdecznie zostawiając jej na pamiątkę po nas kartki pocztowe z naszych miast oraz podpisane serduszko z origami.
Udaliśmy się do monastyru, gdzie zostaliśmy poinstruowani przez miłego pana wojskowego jak powinien wyglądać nasz strój. Wypożyczyliśmy specjalne spódnice (lub spodnie), oddaliśmy plecaki do przechowalni i udaliśmy się na zwiedzanie.
Poczajów to coś jak nasza Częstochowa - miejsce pielgrzymek. Stąd też sporo miejsc, w których można wydać pieniądze. W jednym z takich miejsc, prowadzonym przez brodatych mnichów, nabyliśmy przewodnik napisany przepiękną polszczyzną. Czasem ciężko było zrozumieć sens po kilkukrotnym przeczytaniu zdania. Nie mniej jednak przebrnęliśmy przez całą ilustrowaną opowieść i udaliśmy się na dalsze zwiedzanie.
Cały kompleks sprawia niesamowite wrażenie. Mnóstwo złota, budynki głównie białe z małą domieszką zielonego i niebieskiego. Tym bardziej niesamowite, że w pełnym słońcu, które odbija się od tego złota i bieli. Właściwie można by pomyśleć, że jest tam trochę tak, jak mogłoby być w niebie....
Niestety z nieba trzeba udać się w dalszą drogę. Zjadamy lody i wsiadamy w marszrutkę, która zabiera nas tym razem do Krzemieńca.
A jeśli ktoś chciałby zapytać, co tytuł ma wspólnego z całym postem, to mogę się wytłumaczyć. Otóż jest to część refrenu jednej z nowszych piosenek Słodkiego Całusa od Buby, który to krążył mi wtedy ciągle w głowie, a wydawał mi się bardzo adekwatny z tego powodu, że zarówno pani Halina jak i wizyta w Ławrze wlewała światło w duszę. Tyle dobra w jednym miejscu...
PS. No i mój blog w końcu dostał jakiś lepszy tytuł niż wielokropek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz